Koordynowanie europejskiego projektu badawczego, takiego jak EU Kids Online, wiąże się od czasu do czasu z pewnymi pozytywami. Jednym z nich jest fakt, że Komisja Europejska regularnie funduje uczestnikom programu „wczasy robocze” w różnych atrakcyjnych turystycznie punktach naszego kontynentu – a wszystko po to, by z żywotnymi problemami Unii (takimi jak ochrona dzieci przed zagrożeniami czyhającymi na nie w Internecie) mogli się naukowcy zmagać w warunkach maksymalnie sprzyjających koncentracji. Biorąc pod uwagę wzniosły cel, trudno się dziwić, że na miejsce czerwcowego spotkania roboczego wybrano pewne miasteczko w Austrii, w którym zupełnie przypadkowo właśnie zaczęły się mistrzostwa Europy w piłce nożnej.
Urok Salzburga tkwi przede wszystkim w tym, że miasto de facto leży w lesie, co więcej, w lesie pokrywającym niezbyt w tym miejscu wysokie, za to jak zwykle malownicze Alpy. Starówka otoczona jest górami, które kiedyś stanowiły naturalną linię obronną miasta, i na których wciąż stoją domki i zameczki, jakby żywcem wyjęte z baśni braci Grimm lub ich disnejowskich adaptacji. W efekcie dostajemy cudowny kicz, w którym chyba każdy chciałby sobie jakiś czas pomieszkać.
Miasteczko mogłoby uchodzić za raj na ziemi, gdyby nie wszechobecne korki i skrajnie niestabilna pogoda (bliskość gór jednak robi swoje). W windzie w hotelu zawsze rano nową prognozę na 3 kolejne dni, która nie dość że sama w sobie wyglądała przedziwnie (rano – deszcz; południe – słońce i upały; wieczór – burze), to jeszcze zwykle okazywała się zupełnie nietrafiona, zwłaszcza że pogoda potrafiła zmienić się całkowicie dosłownie z minuty na minutę. W konsekwencji dobieranie stroju przed wyjściem na zewnątrz (szczgólnie jeśli wychodziło się na pół dnia) przypominało ruletkę. I dlatego bez wahania polecam Salzburg wszystkim miłośnikom hazardu.
To, co w mieście – już za sprawą ceny – również przywodziło na myśl ekskluzywne kasyna, to ceny internetu (dlatego zresztą na blogach przez poprzedni tydzień niewiele się działo). NH Hotel, w którym przyszło mi mieszkać, za godzinę nieograniczonego dostępu do Sieci w pokoju życzył sobie, bagatela, 10 euro. W kawiarenkach internetowych, których w Salzburgu zresztą jak na lekarstwo, ceny godziny w sieci zaczynały się od 2 euro (czyli dwa razy tyle, co w pobliskim Monachium), ba, w samym centrum trafiłem na miejsce, w którym żądano za ten czas… 12 euro. Być może wiąże się to z liczbą imigrantów – w dużych miastach europejskich kawiarenki internetowe przeważnie prowadzone są przez i dla gastarbeiterów z Turcji – lub z bardziej egzotycznych krajów (w Brukseli np. poza dzielnicą afrykańską nie widziałem ani jednej). Imigrantów zaś w południowej Austrii tylu, co kot napłakał.
W efekcie zamiast siedzieć w sieci, chodził człowiek po mniej lub bardziej stromych uliczkach, mókł i prażył się na zmianę, podziwiał widoki, wcinał sznycle i pstrykał zdjęcia. No i przygotowywał się mentalnie na następne spotkanie robocze, tym razem w Lizbonie.
No to się pobyczyles na koszt podatników………..a efekty pewnie będą jak w raporcie Pitery….
Kij, ale z ciebie optymista 😉