Rzadko piszę tu o filmach pełnometrażowych, bo też i rzadko zdarza mi się trafić na obraz, która by rzucał na kolana, a jednocześnie nie narażał po opisaniu na oskarżenia o odgrzewanie dawno strawionych kotletów. Z czystym sumieniem złamię dziś jednak tę niechlubną tradycję i powzdycham sobie na temat „Mannen som elsket Yngve” – najciekawszej historii miłosnej, jaką od okrągłych dziesięciu lat (szwedzka premiera „Fucking Åmål” miała miejsce w 1998) dała nam Skandynawia.
„Mannen som elsket Yngve” (w wolnym tłumaczeniu: „Facet zakochany w Yngvem”) to ekranizacja mało u nas znanej powieści Tore Renberga, ekranizacja, która – trochę nieoczekiwanie – okazała się największym norweskim przebojem kinowym tego roku. Dość wspomnieć, że od premiery w lutym historię niedostosowanego społecznie Jarlego obejrzało w czteroipółmilionowym kraju fiordów blisko 200 tysięcy widzów (gdybyśmy trzymali się procentów, w przeliczeniu na warunki polskie oznaczałoby to w kinach półtoramilionową widownię), co przełożyło się także na rzeszę aktywnych w internecie fanów. Równolegle z sukcesem komercyjnym przyszło uznanie artystyczne: obraz zdobył w sierpniu cztery statuetki Amanda (takie norweskie Oscary), w tym za najlepszy film norweski, najlepszą reżyserię, najlepszy montaż i najlepszy film o dzieciach (sic!). Jednak nawet biorąc to wszystko pod uwagę, trudno przypuszczać, by „Mannen…” w najbliższym czasie trafił na polskie ekrany. Pamiętajmy, że bliski mu tematycznie (i równie wyborny) „Sommersturm” mimo Alicji Bachledy-Curuś w obsadzie do dziś nie doczekał się polskiego dystrybutora…
A skoro już o wilku mowa, to właśnie fanom „Sommersturmu” (jak również „Fucking Åmål”) najbardziej polecam te 90 minut emocjonalnego transu, o których długo nie da się zapomnieć.
Czy wiadomo, kiedy można spodziewać się tego filmu w polskich albo brytyjskich kinach? Jeśli w ogóle?
A buuuuuuuuuuuuu… Długo mię tu nie było, prawda, ale skorom zawitał jakoten syn marnotrawny (lub też marnostrawna córa), tom się spodziewał przynajmniej jakiegoś marnego wołu zarżniętego w postaci marneg choć komentarzyka do pierwszego czarnego prezydenta USA, który, choć czarny, zebrał najwięcej głosów białych spośród kandydatów Demokratów (przynajmniej od kiedy niebiali też w głosowaniu mogą brać udział) itd… A tu sypły się soczyście miękkie wypowiedzi w stylu górskiego, że chodząca katastrofa i w stylu Barcikowskiego, że Obama wygrał, bo jego matka się puszczała, a to w Hamierice popularne. No i w stylu Rokity (komentatora politycznego – aktualnie), że to taka moda, co to należy do dziedziny pop, a z polityką i ważnymi na świecie sprawami nie ma nic wspólnego… A Łysy milczy jak ten grób, zadowala się przedwyborczym „jak bedzie, tak bedzie, chluśniem, bo uśniem, szanowne Panie i drody Panowie”. :p
Orzoża, nie mam bladego pojęcia. Nie chcąc zatem doradzać rozwiązań nie do końca legalnych (takich jak mule, torrenty i rapidszery), pomilczę w tym miejscu.
Loghos, co do katastrofy Górskiego, to nawet miałem już prawie napisaną notkę, ale jakoś czasu i motywacji nie było, by skończyć – zresztą, trudno w sprawie takiego idiotyzmu napisać cokolwiek nowego. A co do całej reszty, to Obama jeszcze niespecjalnie zasłużył na laury na tym blogu (wygranie wyborów w starciu z niesmiałym staruszkiem i nawiedzoną fundamentalistką to jednak nie jest, powiedzmy sobie szczerze, jakieś wybitne osiągnięcie dla polityka), choć kto wie, może pewnego dnia zasłuży. Za sam kolor skóry chwalił go nie będę, bo w moim mniemaniu rasizm jest rasizmem – w każdą stronę.