Amerykanin jest szczęśliwy, gdy pracuje, Europejczyka na ogół praca czyni nieszczęśliwym – to wnioski z badań, których autorem jest Adam Okulicz-Kozaryn, polski ekonomista pracujący na University of Texas w Dallas. Artykuł, opublikowany właśnie w Journal of Happiness Studies, odbił się już szerokim echem w świecie, choć mało w których relacjach można doczytać, co według autora jest powodem tak rożnego stosunku do pracy i szczęścia po obu stronach Atlantyku.
Badania pokazały kilka rzeczy. Po pierwsze, że Amerykanie pracują więcej od Europejczyków (średnio obywatel USA pracuje o półtora raza więcej od przeciętnego Niemca, Francuza czy Włocha). Po drugie, są od Europejczyków szczęśliwsi, ba, ich poczucie szczęścia nie zmniejsza się, gdy szef dokłada im nadgodzin – bez względu na ilość czasu spędzanego w pracy, za bardzo szczęśliwych uważa się aż 43 procent Amerykanów.
Europejczycy okazują się znacznie mniej szczęśliwi od kuzynów zza oceanu, i to nawet gdy nic nie robią lub pracują mało (do 17 godzin w tygodniu). Za bardzo szczęśliwych uważa się wówczas 28 procent – to mniej niż dwie trzecie w stosunku do wyniku uzyskanego w Ameryce. Naprawdę tragicznie robi się jednak w Europie, gdy jej mieszkańcom każe się więcej pracować więcej – odsetek usatysfakcjonowanych z życia spada wówczas aż do marnych 23 procent. Jeśli w tym wszystkim z czegokolwiek można się cieszyć, to chyba tylko z faktu, że Okulicz-Kozaryn nie porównał mieszkańców Europy z Chińczykami.
Media, które doniosły o wynikach badania, próbowały wyjaśniać tę dysproporcję różnicami w mentalności, oczekiwaniami społecznymi i wzorcami korzystania z wolnego czasu. W jednym z artykułów pojawiło się nawet stwierdzenie, jakoby Europejczycy pracowali po to, by żyć, podczas gdy Amerykanie najwidoczniej żyją, by pracować. Tymczasem już na wstępie autor pracy zasugerował najbardziej oczywiste wyjaśnienie fenomenu: najprawdopodobniej Europejczykom obrzydzają pracę (oraz ogólnie czynią ich mniej szczęśliwymi od Amerykanów) przede wszystkim podatki tudzież wszelkie inne podobne im składki a la ZUS. Dość wspomnieć, że w niektórych państwach Starego Kontynentu obywatel oddaje politykom i urzędnikom nawet do 80 procent owoców swej pracy.
W Europie panuje system socjalny, by nie powiedzieć socjalistyczny. Ideałem jest równość, rozumiana jako dążenie urzędników do tego, by każdy obywatel bez względu na to, czy i jak pracuje, miał tyle samo pieniędzy. W tym jakże idealistycznym systemie, im więcej pracujesz, tym więcej płacisz podatków, m.in. na tych, którzy ci te pieniądze zabierają, i na tych, którym pracować się nie chce. Po drugiej stronie jest oczywiście znacznie przyjemniej: im mniej pracujesz, tym więcej dostajesz od polityków i urzędników z tego, co państwo zabiera tym, którzy pracują.
System powyższy działa w Europie nie tylko na poziomie jednostek, ale i całych narodów (Niemcy utrzymujący nierobotnych Greków). Jest też jedną z głównych zasad funkcjonowania Unii Europejskiej, kuriozalnej organizacji międzynarodowej, która pieniędzmi ściągniętymi z obywateli państw członkowskich płaci producentom żywności z tychże państw… za jej nieprodukowanie.
Czyż można się dziwić, że w takiej sytuacji praca przestaje się ludziom kojarzyć ze szczęściem i spełnieniem życiowych marzeń, a zaczyna być uważana za niewolniczą harówkę, której owoce tak czy owak zostaną obywatelowi odebrane przez urzędników, a potem przejedzone polityków, ich pociotków i innych obiboków? I że ciągle jednym z głównych marzeń co pracowitszych i obrotniejszych mieszkańców krajów takich jak Polska pozostaje emigracja za ocean?
Długo już tak w Stanach nie popracują. Obama sprezentował im rok temu odpowiednik naszego NFZetu. Coraz głośniej mówi się też o wprowadzeniu VATU. Kto wie, czy pewnego dnia i Zusu od nas nie spapugują.