Rzadko zdarza mi się opłakiwać tu jakiegokolwiek polityka (w końcu mówimy o przedstawicielu grupy zawodowej, bez do której – gdyby jutro wszyscy politycy zniknęli – świat bez wątpienia stałby się piękniejszy i szczęsliwszy; rzecz, której nie można powiedzieć o takich zawodach jak śmieciarz czy prostytutka), ale dziś odeszła od nas osoba, która politykiem była nietuzinkowym – własciwie anty-politykiem. Bo podczas gdy niemal każdy przedstawiciel klasy rządzącej (czy nazywa się lewicowym Obamą, centrowym Tuskiem, czy prawicowym Orbanem) żyje i funkcjonuje głównie po to, by zwiększać rolę państwa w życiu obywateli (a przez to i swoje możliwości pasożytowania na bliźnich), ona robiła wszystko, by państwo ograniczyć (przynajmniej w sferze ekonomicznej), zmniejszając nierówne podatki i uwalniając kolejne segmenty gospodarki spod dyktatu urzędników, politycznych demagogów i szefów związków zawodowych.
Jej konikiem i obsesją był socjalizm. Jak żaden inny polityk (może poza Ronaldem Reaganem), potrafiła powiedzieć ludziom prawdę o „najszczęśliwszym systemie społecznym świata” w czasach, gdy rozkładał Europę Wschodnią i podbijał Zachodnią (co zaowocowało rozkładem 20 lat później). I choć ostatecznie przegrała z nim wojnę, zdołała wygrać kilka bitew – bitew, dzięki którym Polacy mają dziś gdzie emigrować ze swojej rządzonej przez sitwy biznesowo-polityczne, socjalistycznej (dziś znacznie bardziej niż w 1989) Zielonej Wyspy…