…bo jakże inaczej wyjaśnić sytuację, gdy wierchuszka PO (lub ci, co za nimi stoją, w końcu już przy nominacji aktualnej premier mało kto wierzył, by średnio lotna kierowniczka przychodni w Szydłowcu, którą postawiono u steru 38-milionowego państwa i na czele rządzącej partii, miała tu tak naprawdę cokolwiek do powiedzenia) w panice ewakuuje się (lub jest wykopywana) z zajmowanych stanowisk, jednocześnie wygadując idiotyzmy w typie „Nie rezygnuję ze stanowiska, gdyż się zupełnie skompromitowałem i to już rok temu, nie robię tego dla siebie czy dla Polski, robię to dla partii, która nie chciała mnie wystawić na prezydenta i w której nie mam nic do powiedzenia” naszego ukochanego marszałka. Sytuacja nie jest nowa – podobne chaotyczne ruchy, połączone z nadzieją (coraz bardziej płonną, w miarę jak sondaże coraz bardziej dołują), że wyborcy jednak wybaczą i wrócą, obserwowaliśmy wcześniej u schyłku panowania SLD i AWS. Na razie poparcie jeszcze dwucyfrowe, ale jeśli trend się utrzyma, szybko dojdziemy do jednej cyferki. I wtedy zrobi się naprawdę ciekawie.
Póki co, mamy jednak tylko 1/3 rządu odwołaną, w sumie niewiadomo za co (bo gdyby powodem były afery, polecieliby już dawno temu) i bardzo niejasny przekaz marketingowy. Gdyż Ewa Kopacz wciąż nie podała, kto zastąpi odwołanych decydentów, a jako że nasza pani premier jeśli już coś wie, to jak wiadomo, natychmiast wychlapie dziennikarzom (nawet jeśli chodzi o tajne manewry naszych sojuszników w NATO), wnoszę, że na razie nic nie wie. Pytanie tylko, czy dlatego, że ten, kto podejmuje realne decyzje za jej plecami, jeszcze jej nie powiedział (lub nie zdecydował), czy też dlatego, że łapankę na ministrów sama zrobi dopiero w weekend. O tym, jak może z tym wszystkim być naprawdę (oraz jaki to może mieć wpływ na dalsze notowania Platformy w sondażach) dywagowałem dziś w TVP Info: