Z okazji zbliżającego się zamachu eurobiurokratów na wolność w internecie, udzieliłem wywiadu portalowi wSensie.pl na temat tego, jak widzę dalsze perspektywy wolności słowa w Unii Europejskiej:
Magdalena Siemienas: Komisja Prawna Parlamentu Europejskiego przegłosowała Dyrektywę Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Dlaczego mówimy o niej „Acta II” (…) i jakie niesie ze sobą niebezpieczeństwa? (…)
Tomasz Łysakowski: Po burzy w internecie sądziłem, że będzie to niebezpieczny akt prawny, ale dopiero jego lektura pokazała, że szykuje nam się absurdalne RODO do kwadratu. To głosowani nie jest ostatecznym głosowaniem – to jest tylko jeden z kroków. Ale jeśli to pójdzie dalej, to może się okazać, że Parlament Europejski wraz z rządami państw członkowskich (to one tworzą Radę Unii Europejskiej, która ma tu ostatnie słowo) teoretycznie zdelegalizują w Unii Europejskiej wolność słowa w internecie. Bo jak inaczej rozumieć obowiązek monitoringu i cenzury aktywności komentujących na stronie, czy uderzenie w tak popularne w Polsce memy? (…)
– Jeżeli popatrzymy sobie na różnego rodzaju rzeczy związane z prawami autorskimi, to one są w dzisiejszym świecie bardzo, bardzo skomplikowane. Jakiś czas temu głośno było o sporze, jaki mieli z Google najpierw niemieccy, a potem hiszpańscy wydawcy prasy. Zaczęło się od tego, że popularna wyszukiwarka publikowała fragmenty artykułów na swoim serwisie Google News. Kiedy w odpowiedzi amerykański potentat w 2014 zaczął zamykać Hiszpanom dostęp do Google News i usunął ze swoich wyników linki do gazet hiszpańskich, wydawcy zaczęli zgłaszać pretensje o to, że Google ich nie publikuje? I pojawiły się pomysły, by zmusić Google do publikacji linków, a potem do płacenia za tę publikację. Oczywiście do tej pory Google dyktował warunki, bo jest de facto monopolistą na rynku wyszukiwarek internetowych, natomiast gdyby ta ustawa została przegłosowana w tym kształcie i weszła w życie, to jak pokazuje przykład RODO – możemy mieć bardzo duży problem. I to bez względu na to, czy jesteśmy potentatem – jak Google – czy zwykłym blogerem. (…)
– Chodzi przede wszystkim o to, że wedle niektórych interpretacji po wejściu w życie tej dyrektywy może się okazać, że np. nawet opis jakiegoś linku, albo czegoś, co ktoś napisał, będzie wymagał np. zgody autora lub wydawcy. Dodatkowo może dojść do sytuacji, że jeżeli będziemy udostępniać możliwość komentowania nawet pod swoim artykułem, to będziemy musieli mieć od razu zainstalowane programy, które będą sprawdzać, czy ktoś w tym komentarzu kogoś nie obraża, nie używa zakazanych słów lub nie narusza czyichś praw autorskich. Z punktu widzenia jakichś indywidualnych systemów wartości może się to wydawać uzasadnione (trudno się nie zgodzić, że dobrze byłoby, by nikt nikogo w sieci nie obrażał, bez względu na to, czy druga osoba jest wyborcą PiS-u, PO, kibicem Legii, gejem czy katolikiem), ale z punktu widzenia zdroworozsądkowego – jest to zaprzeczenie wolności komunikacji w Internecie.
Skojarzenia z RODO nasuwają się tu same. Akt prawny, który ułatwiłby przeciętnemu obywatelowi walkę ze spamem (i to nie tylko w internecie, ale i we własnej skrzynce na listy) i handlującymi jego danymi korporacjami telemarketingowymi, był bardzo potrzebny. Eurobiurokraci połączyli go jednak z tysiącem absurdalnych regulacji, po których europejskie serwisy i blogi zaczynają przypominać bohaterów opowiadania „Harrison Bergeron” Kurta Vonneguta. W ten sposób Unia Europejska zmarnowała miliony roboczogodzin informatyków i prawników, tylko po to, by utrudnić (lub nawet uniemożliwić – wielu amerykańskich wydawców, by wspomnieć choćby Los Angeles Times, zablokowało teraz zupełnie na swoich stronach ruch z Europy) swoim obywatelom dostęp do treści w internecie.
Tomasz Łysakowski: Dopóki euroregulacje dotyczyły krzywizny bananów, to one były jakby poza zasięgiem zwykłego Kowalskiego, natomiast już przy RODO mieliśmy do czynienia z sytuacją, w której rządy państw UE i Komisja Europejska mocno uderzyły w zwykłych ludzi, jeśli np. prowadzą działalność gospodarczą i mają stronę internetową z opiniami swoich klientów, lub jeśli do tej pory zdarzało im się korzystać z zagranicznych serwisów branżowych lub informacyjnych. Po wejściu w życie RODO europejskie strony internetowe wymagają mnóstwa kliknięć, żeby w ogóle dostać się do treści. Dodatkowo dziś użytkownicy z Unii Europejskiej już nie mają dostępu do wielu serwisów amerykańskich (zwłaszcza tych mniejszych, branżowych i specjalistycznych), które nie wiedząc, jak poradzić sobie z dziwaczną europejską dyrektywą, po prostu zablokowały dostęp do swoich treści wszystkim użytkownikom z UE. To największy negatywny skutek RODO: częściowe odcięcie Europejczyków od światowego swobodnego przepływu informacji. (…)
Internet to przede wszystkim miejsce, gdzie ludzie się komunikują. Robią to, przesyłając sobie różne rzeczy: słowa, obrazki, informacje, cytaty, opinie. Możemy powiedzieć, że ten Internet np. 20 lat temu był znacznie bardziej wolny, pozbawiony ograniczeń niż dzisiaj, bo nie było niemal żadnych pay-walls – sztucznych blokad, które informują nas, że będziemy mogli coś przeczytać tylko jeśli za to zapłacimy. Teraz już nawet niektóre gazety każą sobie płacić za możliwość zostawienia komentarza pod artykułem. 20 lat temu to użytkownicy Internetu decydowali, jaki będzie Internet i co w nim będzie. Dzisiaj dyktują to korporacje. Jeżeli ta ustawa zostanie przegłosowana, to tak na dobrą sprawę ona totalnie będzie działać na niekorzyść użytkowników – na rzecz totalnej kontroli, którą pełnić będą pewnie nawet nie korporacje, tylko urzędnicy krajów członkowskich – skomentował Tomasz Łysakowski, dodając, że „tak na dobrą sprawę tutaj powinni protestować wszyscy – i duzi i mali w Internecie, mimo, że mali są najbardziej poszkodowani, to w globalnym rozrachunku może się to skończyć tym, czym ograniczenie Google’a skończyło się dla wydawców niemieckich”.
Myślę, że to było tak, że ACTA rozdmuchane były o tyle, że ludzie myśleli, że to będą różnego rodzaju rzeczy związane z wymianą danych, że nie będzie można czegoś ściągać itd. Ludzie traktują Internet jako miejsce, gdzie można mieć darmową rozrywkę i rzeczywiście spór o ACTA był tak przedstawiany. Natomiast tutaj mówimy o czymś bardziej fundamentalnym – o dostępie do informacji. To w istocie nawet ważniejsze od wymiany plików, choć nie porusza aż tak wyobraźni.
To nie jest tak, że natychmiast po wejściu tej dyrektywy w życie Internet zacznie być cenzurowany. To tak jakby powiedzieć, że po wejściu w RODO nagle nikt nie przetwarza naszych danych. Oczywiście, że przetwarza, zwłaszcza ten, który i przed RODO robił to nielegalnie. Natomiast to strasznie utrudnia wszystkim pracę. Unia Europejska nałożyła na właścicieli stron internetowych obowiązek utrudniania użytkownikom korzystania z sieci poprzez informacje o cookies i administrowaniu danymi. Gdyby dyrektywa o prawach autorskich weszła w życie, to Internet też nagle jutro nie zniknie Unii Europejskiej. Stanie się jednak jeszcze mniej przyjazny dla użytkowników i bardziej kosztowny dla dostarczycieli treści, portali i wydawców.
Zapewne ostateczny skutek tej regulacji będzie niekorzystny, także dla tych, którzy dziś za nią lobbują. Skutki będą opłakane dla całej Unii Europejskiej. Mamy sytuacje, w której są jakieś miejsca na świecie, gdzie ten Internet jest ograniczany, np. Chiny i Iran. Myśmy do tej pory się z nich śmiali, że sobie sami strzelają w stopę, że ludzie nie mają dostępu do Internetu itd., natomiast może dojść do sytuacji, w której to Europa będzie bardziej odcięta od informacji, która w dzisiejszym świecie jest na wagę złota. I to, że Europa będzie miała dostęp do Facebooka, (bo Facebook czy Google raczej sobie poradzą z nową regulacją), to nic nie zmieni, bo wielu małych nadawców i twórców treści po prostu zniknie. Zostaną najwięksi [ale w sumie i im będzie ciężej – TŁ].
Prawo do cytowania, czy prawo do odnoszenia się do cytatu jest fundamentalnym prawem związanym z wolnością słowa. Żeby powiedzieć, że się z kimś nie zgadzam, to muszę móc zacytować jego słowa. Z punktu widzenia każdego nadawcy linki są na wagę złota, bo to one prowadzą użytkowników do mnie, do mojej strony i prowadzą również tam roboty Google’a. W tym momencie rządy Unii i Parlament Europejski mówią: My wam wszystkim zrobimy na złość. I tym co linkują i tym co są linkowani. Tylko po to, by zrobić dobrze wąskiej grupie koncernów wydawniczych z krajów Starej Unii.