Wczoraj w godzinach popołudniowych po raz pierwszy w historii amerykański stan (a dokładnie Zgromadzenie Reprezentantów tego stanu – Senat był szybszy o pięć dni) uchwalił ustawę umożliwiającą zawieranie małżeństw jednopłciowych. Chodzi oczywiście o Kalifornię.
Małżeństwa gejów i lesbijek od roku z kawałkiem są już legalne w innym stanie, Massachusetts – tam jednak zostały ustanowione wyrokiem sądu. To sądy bowiem dotąd przodowały w USA w rozciąganiu na gejów i lesbijek takich praw człowieka jak prawo do prywatności (przyznane parom jednopłciowym decyzją Sądu Najwyższego dopiero w 2003) czy prawo do równoprawnych związków małżeńskich, orzeczone przez stanowe sądy najwyższe na Hawajach (1993), na Alasce (1998), w Vermoncie (1999) i w Massachusetts (2004). W Kalifornii odwrotnie: najszybsza była egzekutywa (a dokładnie władze San Francisco, które w lutym i marcu 2004 udzieliły prawie 4 tysięcy ślubów parom jednopłciowym), władza sądownicza stawiała zaś opór jak mogła (stanowy Sąd Najwyższy unieważnił śluby udzielone gejom i lesbijkom przez władze San Francisco, mimo że do dziś nie zdecydował się, czy zakaz małżeństw jednopłciowych nie gwałci kalifornijskiej konstytucji).
W końcu sprawę w swoje ręce wzięli senatorowie. Projekt pojawił się w końcu czerwca (po tym, jak Zgromadzenie Reprezentantów nie zdołało przegłosować jego wcześniejszej wersji), 1 września był już uchwalony przez izbę wyższą, a wczoraj (6 września) przyklepała go izba niższa. Porównajmy to z tempem prac w polskim parlamencie nad znacznie mniej parom jednopłciowym gwarantujacą ustawą Szyszkowskiej (3 lata leżenia w komisjach i biurku marszałka + śmierć ze starości w toku postępowania legislacyjnego, bo kadencja się skończyła), a zobaczymy, jak naszej lewicy na prawach mniejszości zależy.
Uchwalenie ustawy nie oznacza jednak jej automatycznego wejścia w życie – został jeszcze gubernator. W myśl kalifornijskiej konstytucji może on odmówić podpisania prawa, a wtedy musi ono być ponownie uchwalone w obu izbach, bodaj większością dwóch trzecich głosów. Jako że zwolennicy praw człowieka takiej większości nie posiadają, weto gubernatora jest w stanie ustawę udupić.
Gubernatorem Kalifornii jest – jak wszyscy wiedzą – Arnold Schwarzenegger. Nie wszyscy wszak wiedzą, że popularność eks-Terminatora w największym amerykańskim stanie spada ostatnio na łeb na szyję (niestety, gubernatorem okazał się trochę tylko lepszym, niż aktorem). Arnie kiedyś w programie Jaya Leno oświadczył, że małżeństwa jednopłciowe są „fine with him” (nie wiadomo wszak, czy nie żartował), z drugiej strony jest mimo wszystko gubernatorem republikańskim, a republikanie (skądinąd słusznie) uchodzą w Stanach (i w Kalifornii też) za ludzi przeciętnie niezbyt gejom i lesbijkom przyjaznych. Arnie jednak, prywatnie przyjaźniący się z samym GWB, może swoje doły partyjne olać, zwłaszcza że w wyborach kalifornijskich zwykle wygrywają Demokraci, lub sławni aktorzy, którzy zdobywają mandaty i urzędy bez względu na polityczne afiliacje. Poparcie wśród mieszkańców Kalifornii dla małżeństw jednopłciowych (pięć lat temu tak niskie, że w powszechnym głosowaniu przeszedł zakaz uznawania przez władze takich związków zawartych w innych stanach lub państwach) jest zaś aktualnie rozłożone dokładnie po równo: 46 procent za, 46 przeciw, 8 – nie wie, co myśleć. Tak więc, jak napisał Washington Post, Schwarzenegger dostał w łapy „political hot potato”. Ciekawe, jak z tym problemem poradzi sobie niegdysiejszy Conan Barbarzyńca…