Po raz dziewiąty zbliża się rocznica największej tragedii w najnowszej historii Ameryki, tragedii, na którą w mniej niż pół roku po katastrofie w Smoleńsku, spojrzymy w Polsce zapewne nieco inaczej niż dotąd. 11 września 2001 r. terroryści islamscy zaatakowali World Trade Center. Zamach przeszedł do historii jako najbardziej krwawy (blisko 3 tysiące zabitych i ponad 6 tysięcy rannych) atak terrorystyczny w historii Ameryki, miał również szerokie reperkusje międzynarodowe: zaowocował zaostrzeniem amerykańskiej polityki granicznej w ramach tzw. wojny z terroryzmem oraz inwazją na Afganistan (i, nieco później, także na Irak). W konsekwencji przedłużającej się wojny domowej w obu krajach, liczba ofiar, które w sposób pośredni możemy przypisać zamachowi, dawno już przekroczyła milion (i wciąż rośnie wraz z każdym zabitym żołnierzem sił międzynarodowych). Do tego jednak szybko zdążyliśmy się przyzwyczaić, oglądając codzienne serwisy informacyjne. Ba, zamachy, do których po kilka razy w tygodniu dochodzi w Afganistanie (czy w innych zapalnych punktach świata, takich jak choćby Izrael i Palestyna), już nam się na tyle opatrzyły, że media nawet niespecjalnie palą się, by donosić o kolejnych, poza wypadkami, gdy akurat zginie jakiś Polak.
W tym ostatnim wypadku zwykle kończy się anonimowość ofiary. W mediach szybko pojawiają się drobiazgowe relacje z miejsca śmierci i z domu rodzinnego ofiary w Polsce, dzięki którym poznajemy drogę życiową zmarłego i mamy swój udział w bólu, który stał się udziałem rodziny i najbliższych. Niepostrzeżenie zmienia to zupełnie naszą percepcję tej konkretnej tragedii.
Nie bez przyczyny. Na poziomie poznawczym umysł ludzki potrafi operować na wielkich liczbach, ale nasz system emocjonalny nie bardzo sobie z nimi radzi. Hekatomby z ogromną liczbą ofiar to dla większości po prostu statystyki. Gdy dowiadujemy się, że gdzieś zginęło ileś osób, na ogół niespecjalnie nas to przejmuje. Czy tego chcemy, czy nie, nawet największe liczby nie robią na nas wrażenia, dopóki ktoś lub coś nie pomoże nam poznać tych, którzy zginęli. A nie poznamy ich, dopóki nie zobaczymy ich twarzy, nie poczujemy z nimi wspólnoty (bez znaczenia, czy będzie to wspólnota narodowa, etniczna, czy ogólnoludzka), nie wyobrazimy sobie przerażenia, jakie czuli w chwili śmierci i nie zobaczymy bólu ich bliskich.
W relacjach medialnych nastręcza to czasami niemałych problemów. Sztuką jest sprawić, by ofiary tragedii (zwłaszcza tragedii masowej) były odbierane przez widzów nie jako elementy smutnej, lecz anonimowej statystyki, ale jako osoby z krwi i kości. Weźmy choćby przykład holokaustu: kiedy słyszymy o 9 milionach żydowskich ofiar III Rzeszy, pierwsze, co się narzuca, to ogromna, niewyobrażalna liczba, właśnie przez swój ogrom dla większości zbyt abstrakcyjna, by wstrząsnąć emocjami. Kiedy jednak dowiadujemy się czegoś więcej o osobach takich, jak Petr Grinz (młody praski geniusz, który między 8 a 15 rokiem życia napisał pięć powieści, zaś w wieku 16 lat, już w obozie w obozie koncentracyjnym w Terezinie, opracował słownik czesko-esperancki, po czym zginął w komorze gazowej w Oświęcimiu), Anne Frank (autorka pisanych w ukryciu pamiętników, zmarła w wieku 15 lat w obozie koncentracyjnym) czy Bruno Schulz, odczuwamy autentyczny żal, smutek, a czasami nawet chęć zemsty na pośrednich i bezpośrednich sprawcach ich śmierci.
To zresztą było przyczyną, dla której kwietniowa katastrofa smoleńska wywołała takie poruszenie i dla której długo będzie obecna w polskim dyskursie politycznym. Gdy rozbije się zwykły samolot pasażerski z blisko stu osobami na pokładzie, cierpią rodziny i najbliżsi, zaś media i obywatele całego kraju solidaryzują się z nimi przez kilka dni lub tygodni, ale potem wszyscy prócz najbliższych szybko zapominają – bo przychodzą nowe, nie mniej wstrząsające newsy o innych osobach, których nie znamy. Dla szarego widza każda informacja o dalszej lub bliższej katastrofie ma charakter mniej lub bardziej abstrakcyjny. Nie zna ofiar, więc mają one dla niego charakter anonimowy. Tymczasem w przypadku tragedii smoleńskiej anonimowych ofiar prawie nie było: nie wszyscy politycy, którzy znaleźli się na pokładzie Tu-154 byli lubiani i popularni, wystarczyło jednak, by Polacy znali ich z widzenia, by ich śmierć automatycznie przestała być anonimowa. Na skutek tego Smoleńsk stał się czymś na kształt polskiego World Trade Center: nie tylko w chwili samego zdarzenia niemal nikogo nie pozostawił obojętnym, ale i dziś, po pięciu miesiącach, wciąż rozpala emocje i kształtuje linie podziałów politycznych.
Podobnie, co ciekawe, w Stanach Zjednoczonych, ma się dziś rzecz z zamachami z 11 września. Dziewięć lat po zdarzeniu, wciąż nie cichną kontrowersje. Największe wzbudza aktualnie plan wybudowania w bezpośrednim sąsiedztwie zburzonych wież gigantycznego meczetu Cordoba Center. Według projektodawców miałby on promować porozumienie między religiami. Przeciwnicy budowy (którzy mają za sobą większość amerykańskiej opinii publicznej) widzą sprawę nieco inaczej: według nich rzeczywistym celem powstania meczetu ma być upamiętnienie największego triumfu, jaki religia proroka odniosła nad „niewiernymi” na ziemi amerykańskiej, projekt zatem to nic więcej niż policzek wymierzony amerykańskim chrześcijanom. Jak widać, spory o symbole religijne nie tylko w Polsce ogniskują się wokół tragedii narodowych.
Tragedia z 9 września 2001 jest dla Amerykanów podwójnie ważna także dlatego, że – jak katastrofa smoleńska dla Polaków – nie była anonimowa. Nie tylko dlatego, że zginęło w niej kilka znanych przeciętnemu Amerykaninowi osób, takich jak Barbara Olson – konserwatywna publicystka, prezenterka telewizji FOX News i jednocześnie żona jednego z doradców prezydenta George’a W. Busha. O to, by ofiary ataków nie były anonimowe, zadbała telewizja. W jaki sposób to zrobiła, można przekonać się, oglądając dwa świetne dokumenty, których emisję planuje 11 września kanał Discovery.
Pierwszy z nich, „Po upadku WTC” (’9/11: After the Towers Fell’) to film niezwykle dynamiczny. W zawrotnym tempie doświadczamy tego, co minuta po minucie było udziałem naocznych świadków, którzy 11 września znaleźli się w okolicach WTC w chwili pojawienia się obu samolotów. Wraz z gapiami i policjantami widzimy palące się i walące wieże, słyszymy wstrząsające nagrania z telefonów osób uwięzionych w środku, uciekamy przed chmurą pyłu po zawaleniu się pierwszej wieży, wreszcie wraz ze strażakami uczestniczymy w akcji ratunkowej i eksplorujemy zgliszcza. Czy tego chcemy, czy nie, stajemy się świadkami bezprecedensowego historycznego wydarzenia, uczestniczymy w nim – i wstrzymujemy dech, mimo że przecież dokładnie wiemy, jak ono się skończy.
Film zapada w pamięć przede wszystkim poprzez szczegóły, które – gdy o nich czytaliśmy lub słyszeliśmy 9 lat temu – nie wywoływały nawet dziesiątej części efektu, który wywołują tutaj, zarejestrowane na żywo lub opowiedziane przez bezpośrednich świadków. Przykładem może być mocny opis głuchego, miarodajnego stukotu, usłyszanego przez jednego ze świadków. Stukot nieoczekiwanie okazuje się odgłosem, jaki powstaje, gdy ciała ludzi wyskakujących z najwyższych pięter palącego się wieżowca roztrzaskują się o chodnik. Kolejną mocną scenę widzimy po zawaleniu się Południowej Wieży, gdy gigantyczna chmura pyłu, kurzu i szkła wznosi się i goni uciekających gapiów, zmiatając przy okazji wszystko na swej drodze. Bywalcom kin widok ten nieodmiennie skojarzy się z efektami specjalnymi z amerykańskich filmów, tu jednak wiemy, że to nie efekt specjalny: w środku właśnie zginęło ponad tysiąc osób.
Takie blisko godzinne nagromadzenie wstrząsających nagrań, przerywanych nie mniej wstrząsającymi relacjami, sprawia, że z całą mocą czujemy autentyzm wydarzenia, a jego bohaterowie – i ofiary – stają nam się niezwykle bliscy. Ich cierpienie przestaje być abstrakcyjne, staje się cierpieniem konkretnym i bliskim, przeżywanym równie mocno, co własne.
Jeszcze mocniej gra na tej nucie jednak drugi ze wspomnianych dokumentów: „Ostatnie telefony z WTC” (’9/11: Phone Calls from the Towers’). Bohaterami filmu są osoby, którym udało się na chwilę przed śmiercią w jednej z dwóch wież zadzwonić do najbliższych, oraz ci najbliżsi. Każdy fragment poświęcony jednej z ofiar rozpoczyna się od nagrania rozmowy, po którym następuje opowieść członków rodziny i bliskich o tym, kim był tragicznie zmarły. W trakcie opowieści widzimy zdjęcia i archiwalne filmy, co sprawia że znów stajemy się bezpośrednimi świadkami przejmującej ludzkiej tragedii.
To film bardzo smutny. Większość z dzwoniących wie, że zginie. Dzwonią nie po to, by błagać o pomoc, lecz by powiedzieć, że wciąż żyją, wyznać uczucie lub nawet pocieszyć tych, którzy najmocniej przeżyją ich stratę.
Naprawdę rozdziera jednak serce widok ich bliskich, którzy po latach często wciąż przeżywają na nowo śmierć rodzica, małżonka, dziecka. Nie tylko tych, którym ta tragedia zabrała radość i sens życia. Jeden z najbardziej poruszających momentów filmu to wypowiedź matki, która cieszy się, że swego wspaniałego syna, Stephena, miała obok siebie aż przez trzydzieści dwa lata: mimo że go już nie ma, za te lata zawsze będzie wdzięczna losowi.
Obydwa dokumenty zmieniają sposób widzenia tragedii sprzed dziewięciu lat. Po ich obejrzeniu ludzie, którzy zginęli wówczas, nigdy nie będą już dla nas elementami statystyki. Dzięki temu, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy, stali się nam bliscy. Jesteśmy teraz naocznymi świadkami, tak ich życia, jak i ich przedwczesnej, wstrząsającej śmierci.
„Po upadku WTC” i „Ostatnie telefony z WTC” nie pozwalają przejść obojętnie wobec tragedii, o której wielu z nas niemal już zapomniało. Pomagają przypomnieć sobie, o co chodziło w późniejszej wojnie z terroryzmem i lepiej zrozumieć przemianę, która zaszła a w Ameryce i Amerykanach w ciągu ostatnich dziewięciu lat.
Oby i nasze tragedie narodowe doczekały się kiedyś podobnych dokumentów.