Kiedy warto być uczciwym i postępować moralnie, a kiedy nie – dywagowałem dziś w paśmie religijnym TVP1 z księdzem, bokserem, muzykiem i dziennikarzem. Punktem wyjścia leki na astmę Marit Bjørgen (swoją drogą, ciekawe, że nagonkę na norweską biegaczkę i jej równie chore koleżanki rozpoczęła Justyna Kowalczyk, sama w 2005 zawieszona po przyłapaniu na braniu zakazanego deksametazonu) i splagiatowany doktorat, za sprawą którego Karl-Theodor zu Guttenberg zrezygnował w tym tygodniu z funkcji ministra obrony Niemiec.
W rozmowie nie dane mi było (ze względu na czas) rozszerzyć wątku technologicznego, a ten jest nie bez znaczenia. W czasach internetu, postępującej cyfryzacji wszystkiego, co do tej pory napisano, i coraz lepszych wyszukiwarek, plagiat pozornie wydaje się coraz łatwiejszy. Ale z roku na rok jeszcze łatwiejsze staje się jego wykrycie, co zresztą może i nie przeszkadza przeciętnemu studentowi (wiele uczelni, zwłaszcza prywatnych, chcąc utrzymać się na rynku, często przymyka na ten problem oko; zresztą nawet z najlepszego uniwersytetu trudno wylecieć za „cytowanie bez zaznaczenia cytatu”: zwykle kończy się na ostrzeżeniu i powtórzeniu procedury zaliczenia), za to może bardzo skomplikować życie skompromitowanemu pracownikowi naukowemu lub politykowi. A czasami i samej uczelni, o czym przekonała się London School of Economics, której rektor ustąpił kilka dni temu po tym, jak przy okazji libijskiej rewolucji wyszło na światło dzienne, że uczelnia sprzedała tytuł doktora synowi Kadafiego. Dysertacja libijskiego królewiątka była kompilacją, której nie powstydziłaby się profesor Aldona Kamela-Sowińska (rektor Wyższej Szkoły Handlu i Rachunkowości w Poznaniu, przyłapana rok temu na plagiatowaniu w publikacjach naukowych Ściągi.pl i Wikipedii), nikomu na LSE to jednak nie przeszkadzało. Z wdzięczności za wybiórczą zaćmę światowej sławy profesorów Seif Al-Islam Kadafi podarował londyńskiej uczelni w ratach kilka milionów funtów.
Problem dopingu (bądź szerzej rozumianego polepszania wydolności organizmu) sportowców jest znacznie bardziej skomplikowany. Postęp technologiczny zapewnia sportowcom (oraz ich trenerom, sponsorom i rządom) coraz bardziej wyrafinowane metody wpływania na sprawność organizmu i uzyskiwane wyniki. Dziś to wciąż głównie farmaceutyka, jutro mogą to być modyfikacje genetyczne (od lat zresztą wdrażane gdzieniegdzie bardziej „tradycyjnymi metodami”, by wspomnieć choćby krzyżowanie sportowców połączone z selekcją pożądanych cech – choćby wzrostu – w Państwie Środka), de facto niewykrywalne, bo jak odróżnić kogoś, kogo szybkim refleksem lub większymi mięśniami natura obdarzyła „przypadkiem”, od osoby, której doskonały zestaw genów powstał w rządowym laboratorium?
No i ostatnie pytanie: czy rozróżnianie między sportowcem, który bez środków dopingujących jest silniejszy lub bardziej wytrzymały, a sportowcem, który z powodów od siebie niezależnych (geny) musi się sięgać po doping, by osiągnąć podobny mu wynik (gdyż np. mimo że ćwiczy tyle samo albo więcej, jego erytrocyty przenoszą mniej tlenu niż erytrocyty konkurenta), aby na pewno jest moralne? Toż to dyskryminacja najgorszego sortu, bo ze względu na cechy wrodzone.
Dziwne, że w świecie, który tak zajadle walczy z dyskryminacją ze względu na równie wrodzone, acz nieco bardziej widoczne cechy (by wspomnieć choćby płeć i rasę), nikt się tym dotąd na serio nie zainteresował.
Nie no, bez przesady 🙂 Jaka dyskryminacja ze względu na cechy wrodzone? Dyskryminacja byłaby, gdyby temu silniejszemu pozwolić na doping, a słabszemu zakazać. Jeśli obaj mają dopuszczone lub zakazane, to trudno to podciągać pod dyskryminację – w końcu doszlibyśmy do kuriozum w postaci odgórnego przyznawania tytułów naukowych „rozumnym inaczej” 😉
Ale i tak ciekawszy był onegdaj przypadek tego biegacza z protezą, któremu zabroniono startu na olimpiadzie dla „normalnych”. W przyszłości będzie pewnie tego więcej, bo rozwój technologii spowoduje, że protezy będą coraz doskonalsze i coraz mniej widoczne – i na głowę będą bić nasze oprzyrządowanie naturalne.
w końcu doszlibyśmy do kuriozum w postaci odgórnego przyznawania tytułów naukowych „rozumnym inaczej”
Parytety?
Gwoli wyjaśnienia: wszelkie parytety i akcje afirmatywne (oraz inne przykłady „poztywnej” dyskryminacji we współczesnym świecie) uważam za absurd. Niemniej lubię mieszać i chętnie wysłuchałbym jakiegoś obrońcy ściśle określonej liczby kobiet na listach wyborczych lub w zarządach firm, który uzasadniłby mi, dlaczego nie należałoby wyrównywania szans rozciągnąć na ludzi mniej sprawnych i konkurencje sportowe?
😀
Oj, Tomku, chyba psychologowi (choć w zasadzie to bardziej problem socjologiczny) nie trzeba tłumaczyć, dlaczego tzw. pozytywna dyskryminacja jest nieraz jedynym sposobem na rozbicie utrwalonych społecznie wzorców, które przyczyniają się do nierównego traktowania pewnych grup – i które są tak mocno w strukturach społecznych zakorzenione, że bywają zupełnie niezauważane nawet przez samych dyskryminowanych.
I o ile sam nie jestem zwolennikiem sztywnych parytetów, o tyle odpowiedź na Twoje pytanie wydaje mi się dość prosta: bo nierówne traktowanie kobiet to jest problem istotny społecznie w skali globalnej, natomiast w przypadku sportowców nie ma to większego znaczenia – choć oczywiście zawsze znajdą się tacy, co będą przeginać, i będą domagać się, by drużyny piłki nożnej były złożone pół na pół z mężczyzn i kobiet. Problemem nie jest sama pozytywna dyskryminacja, tylko to, że w kwestiach ideowych bardzo łatwo się zapędzić i stracić umiar. 🙂
Wiem, o czym myślisz i uważam, że jakkolwiek pewne twierdzenia o pozytywnej dyskryminacji można obronić zaraz po emancypacji jakiejś prześladowanej wcześniej grupy (przykładem byłaby tu pozytywna dyskryminacja świeżo wyzwolonych czarnych niewolników na amerykańskim Południu w latach 60-tych XIX wieku – ale takiego czegoś, niestety, nie było), tak nie ma najmniejszego sensu wprowadzać dyskryminacji, gdy nie było bezpośrednio wcześniej prześladowania – nie tylko dlatego, że jest to niesprawiedliwe (dlaczego współczesni mężczyźni mają płacić za grzechy swych ojców i cierpieć za cierpienia swych matek, a kobiety nie?) to z punktu widzenia psychologii absolutnie demotywuje. Przykładem porównanie dziś w Stanach takich mniejszości etnicznych jak Afroamerykanie (z szeroką akcją afirmatywną, za to wciąż wysokimi wskaźnikami bezrobocia i przestępczości) i Azjaci (brak akcji afirmatywnej, za to już w drugim pokoleniu emigrantów lepsze wyniki w szkołach, wykształcenie i dochody niż u średniego Białego).
Zgodzę się, że globalnie na świecie kobiety są wciąż prześladowane, problem jednak w tym, że dzieje się tak nie w państwach z parytetami (Szwecja, Dania, Polska – kraje, w których jeśli prawo i sądy kogokolwiek dyskryminują, to częściej mężczyzn – dość wspomnieć rozprawy o opiekę nad dziećmi), tylko w krajach takich jak Arabia Saudyjska, Nigeria czy Afganistan, gdzie kobieta nie może nawet sama prowadzić samochodu, a bycie zgwałconą często kończy się ukamienowaniem. Tam, przyznaję, parytety może i by się przydały, choć prawdopodobnie kobiety mają tam nieco inne priorytety. Poza tym, zawsze mnie zastanawiało, że nie słyszy się, by panie rzadzące (Merkel) lub wysoko postawione (Clinton) w potężnych państwach na Zachodzie lobbowały za wyzwoleniem lub obdarzeniem równymi prawami swych uciskanych koleżanek w państwach islamu…
Kowalczyk wzięła co nie trzeba, dostała karę i była zawieszona na 2 lata, które na szczęście dla niej okazały się sześcioma miesiącami. Czyli, nie wybielając jej (choć jest pewna szansa że użyła niedozwolonego środka nieświadomie): zrobiła błąd, zapłaciła za niego, od tego czasu jest czysta.
Norweżki natomiast biorą doping (bo tak to trzeba nazwać) oficjalnie i bezkarnie, jak również na 100% świadomie.
A sposób (i szybkość) rozwiązania problemów z ministrem Guttenbergiem powinien dać nam do myślenia. Choćby rektorowi wrocławskiej Akademii Medycznej, który od 2008 roku jest nie do ruszenia mimo pewnych akcji ze strony ministerstwa czy własnego Senatu.