Od kilku tygodni wrze w środowiskach amerykańskich psychoanalityków, psychologów, psychoterapeutów i psychiatrów, po tym, jak kanadyjski lekarz James Heilman opublikował na anglojęzycznej Wikipedii plansze i klucze testu plam Rorschacha. Zrobił to w pełni legalnie, gdyż prawa autorskie, chroniące stworzone przed 90 laty narzędzie diagnostyczne, niedawno w Stanach wygasły. Krok Heilmana i późniejsza odmowa usunięcia materiałów ze strony administratorów Wikipedii sprawiły, że na internetową encyklopedię posypały się gromy: ostatnio nawet z łamów wpływowego New York Timesa.
Prym w ataku wiodą psychoanalitycy i psychologowie kliniczni. Skądinąd trudno dziwić się ich zacietrzewieniu: większość na co dzień używa testów Rorschacha w pracy z pacjentami i klientami, mimo kontrowersji, jakie narzędzie to budzi od ponad półwiecza.
Test Plam Rorschacha to bowiem w istocie nie żaden test (w potocznym tego słowa rozumieniu), tylko zestaw 10 tablic z symetrycznymi plamami z atramentu. Pięć plam jest szaroczarnych (przykładowa po lewej stronie), dwie – szaroczerwone, a trzy – kolorowe. Wszystkie są wieloznaczne i mogą być dowolnie interpretowane w zależności od pory dnia, temperatury otoczenia i stopnia napełnienia żołądka osoby odpowiadającej.
W trakcie samej diagnozy badany siedzi sobie wygodnie, patrzy na pokazywane mu plamy i mówi, co widzi. To, co twierdzi, że zobaczył (motylki, słonie i niedźwiadki są generalnie OK, faceci z siekierami, którzy właśnie posiekali swe córki – już nie bardzo), na czym się skoncentrował (zbyt wysoka szczegółowość odpowiedzi znamionować może nerwice i obsesje), jakie dodatkowe uwagi zgłosił (konstatacja, że rysunki są lustrzanymi odbiciami, to na przykład niezawodny sygnał narcyzmu) oraz jak zachowywał się przy udzielaniu odpowiedzi (czy np. nie był zbyt spokojny lub zbyt zdenerwowany), pozwoli potem badającemu ustalić, jakie choroby psychiczne i fizyczne dręczą pacjenta. „Fizyczne” wpisałem tu nie bez kozery: część entuzjastów plam Rorschacha uważa, że można z ich pomocą zdiagnozować nawet raka.
Trochę gorzej radzi sobie Rorschach z przypadłościami psychicznymi. Gdy w 1999 w ramach jednej z prób udowodnienia wartości diagnostycznej testu przebadano nim 123 przypadkowo dobranych klientów pewnej kalifornijskiej stacji krwiodawstwa, niezależnie interpretowane wyniki pokazały… schizofrenię u co szóstego badanego i patologiczny poziom narcyzmu u co trzeciego! Nie trzeba chyba dodawać, że żaden z przebadanych krwiodawców nie zdawał sobie wcześniej sprawy z posiadania tych tragicznych przypadłości.
Standardem w diagnozowaniu chorób z uwag o plamach jest też nadreprezentacja zaburzeń osobowości, które w warunkach laboratoryjnych test wykrywa u co drugiego badanego. Nawet przeciwnicy narzędzia przyznają jednak, że notuje ono większą skuteczność na polu identyfikowania przestępców seksualnych i ich ofiar niż lanie wosku i czytanie z fusów.
Wszystko to brzmi tak absurdalnie, że aż zabawnie. Przestaje jednak człowiekowi być do śmiechu, gdy sobie uświadomi, że skompromitowany metodologicznie test, którego rzetelność doprowadza do białej gorączki specjalistów od psychometrii, a trafność wywołuje uśmiech politowania u certyfikowanych różczkarzy i doświadczonych tarocistek, jest najczęściej wykorzystywanym na świecie narzędziem „profesjonalnej” diagnozy psychologicznej. Dość wspomnieć, że sondażu przeprowadzonym w 1995 roku do używania testu przyznało się 82% amerykańskich psychologów klinicznych. 43% dodało, że sięga po niego często. Co więcej, w latach 1996-2006 częstotliwość jego stosowania wzrosła podobno aż czterokrotnie…
W tym momencie przestaje dziwić zaciekłość, z jaką światek pseudonaukowców z tytułami (żeby nie było, że uogólniam: przeważająca większość psychologów publikujących w recenzowanych czasopismach gromadzi dane za pomocą zestandaryzowanych, rzetelnych i trafnych testów, które w przeciwieństwie do Rorschacha dają porównywalne i powtarzalne wyniki; problem w tym, że większość tych badaczy robi kariery w laboratoriach uniwersyteckich lub w marketingu, a nie idzie „leczyć” ludzi) stanął w obronie swej tajemnej dotąd wiedzy. No, właściwie nie tak do końca tajemnej: plamy i ich interpretacje znaleźć można było zarówno w amerykańskich podręcznikach, jak i w literaturze „popularnej” od ponad 30 lat. W opublikowanym w 1983 r. bestsellerze „Big Secrets” Williama Poudstone’a znalazł się nawet oddzielny rozdział, poświęcony drobiazgowej analizie każdego z obrazków. Książka zawierała również zalecenia, jak odpowiadać, by badający wziął nas za samo dobro. Jak wszystkie „tajne” testy psychologów, był też Rorschach obecny w internecie. ilustracje i klucze nietrudno było znaleźć m.in. na serwisach wymiany plików typu rapidshare i w sieciach P2P. Wystarczyło poszukać.
Publikacja na Wikipedii sprawiła, że już nie trzeba szukać – po wpisaniu frazy „Rorschach test” w okno google’a hasło z internetowej encyklopedii wyskakuje jako pierwsze. Zawartość hasła tymczasem na razie raczej nie zniknie: Wikipedyści cenzury nie lubią, więc w sporze stanęli murem za Heinmanem.
Zwolennikom tajności testu pozostało złorzeczenie społecznościom internetowym i biadolenie nad tym, jak to ujawnienie ich tajemnicy uderzy w pacjentów. Heinman w odpowiedzi przypomina historię używanej przez okulistów tablicy Snellena. Służącą do oceny ostrości wzroku planszę od lat można sobie ściągnąć z sieci i przed pójściem do okulisty nauczyć się umieszczonych na niej liter na pamięć. Mimo to ani większość pacjentów tego nie robi, ani żaden okulista przy zdrowych zmysłach nie nawołuje do utajnienia narzędzia.
Na przeciwnym biegunie mamy szamanów i czarowników, którzy od zarania dziejów strzegli swych sekretnych zaklęć i rytuałów przed oczami profanów, argumentując, że zaklęcie poznane przez osobę niepowołaną w najlepszym razie straci swą moc, a w najgorszym ściągnie na społeczność gniew bogów. Nie trzeba chyba nadmieniać, że (w przeciwieństwie do dobieranych przez okulistów szkieł) rzeczywista skuteczność sprowadzających deszcz tańców i uzdrawiających rymowanek pozostawiała mimo zapewnień szamanów wiele do życzenia.
Atakujący Wikipedię terapeuci zdecydowali, czy chcą być zaliczani do kategorii naukowców, czy czarowników, w chwili, gdy po raz pierwszy sięgnęli po test Rorschacha (lub pokrewne mu metody projekcyjne) w celach nierozrywkowych. Czyżby nikt im nie powiedział, że bycie szamanem zawsze niesie ze sobą ryzyko w chwili, gdy publiczność zobaczy, że nasza sztuczka to humbug?
Skutek będzie pewnie taki, że jakiś „znawca” wymyśli nowy test, opatentuje go i dalej będą diagnozować…
Nie ma czegoś takiego jak obiektywne kryteria oceny osobowości pacjenta. Diagnostyka zaburzeń musi spotkać się (i spotyka) z nieufnością wobec niemożności zdefiniowania zdrowia psychicznego.
A teraz jeszcze odebrano terapeutom zabawkę posiadającą pewne znamiona uznanego powszechnie narzędzia. Co oni teraz poczną? Zgadzam się z Hoko. Natura nie znosi próżni.
Telemach, ale notka była o tym, że Rorschach to równie skuteczne narzędzie diagnostyczne, co lanie wosku. Na zdrowy rozum trafnie klasyfikowało tylko schizofreników jako schizofreników (tudzież co szóstego nie-schizofrenika jako schizofrenika), poza tym jednak jego użyteczność była praktycznie żadna. A tymczasem nie żyjemy w początkach XX wieku. Schizofrenię znacznie pewniej diagnozuje się dziś badając aktywność dopaminergiczną w szlaku mezolimbicznym mózgu. A i leczy się ją aktualnie raczej neuroleptykami, hamującymi nadaktywność dopaminy w komórkach nerwowych (która objawia się właśnie tym, co przez wieki klasyfikowano jako schizofrenię), a nie gadaniem o sobie na kanapie psychoanalityka.
Tomku, wiem, wiem. Nawet się uczyłem. Rorschach już wtedy jedynie rozbawiał. Sam nie rozumiem jak to dziwo mogło tak długo przetrwać i skąd się biorą w obecnej sytuacji (vide post) objawy deprywacji u psychokliników.
Pragnę Ci jednak podziękować. Zainspirowałeś. Nawet nie wiesz że zainspirowałeś a zainspirowałeś do sympatycznej zabawy:
http://pytania.wordpress.com/2009/08/13/z-pamietnika-panny-sluzacej-cala-prawda/
A z Hoko zgadzam się nadal. Niezależnie od tego jak ma się terapetyczne state of the art w leczeniu schizofrenii – psychoanalitycy tak się przyzwyczaili do testowania gościa na leżance, że wynajdą jakiś produkt zastępczy.
Pozdrowienia
t.
Telemachu, dzięki za wyróżnienie – lubię inspirować. A tak już na boku, oszczędna ta małpa była jednak chyba w tym plamieniu, skoro wyprodukowała „tylko” 10 tablic…
😉
Witam p. Tomku,
przypadkiem tu trafiłem i tym bardziej się z tego cieszę. Merytorycznie – OK, ale piszemy chyba „różdżkarzy” a nie „różczkarzy”. Sorry, że się czepiam… Już wracam do czytania 🙂
…acha, jeszcze jedno dodam: sam byłem jakieś 2 lata temu testowany tymi plamami u psychologa (z którym się nota bene później zaprzyjaźniłem, mimo że chodzi prawie cały czas w sukience). Moją pierwszą reakcją jaką odczułem na ich widok było rozbawienie pomieszane z irytacją. Normalnie, samodzielnie i racjonalnie myślący człowiek widząc je i wiedząc, że na podstawie ich opisu będzie „diagnozowany” zastanawia się czy nie lepiej wypić kawę i z fusów cóś wyczytać.
PS Ja tam oczywiście zobaczyłam lustrzane odbicia 😀
„Skądinąd trudno dziwić się ich zacietrzewieniu: większość na co dzień używa testów Rorschacha w pracy z pacjentami i klientami, mimo kontrowersji, jakie narzędzie to budzi”
http://pbfcomics.com/?cid=PBF233-Psychoanalyst.jpg
I wszystko jasne.
Świetne!