Wiedza, którą posiada człowiek, dzieli się z grubsza na naukę i pseudonaukę. Przez drugą rozumiem nieuznane przez resztę świata naukowego teorie typu mesmeryzm czy kreacjonizm; ideologie, które niekiedy (casus marksizmu, gender studies czy queer theory) mają nawet własne katedry na uniwersytetach; bełkotliwe i antynaukowe nurty w uznanych za półnaukowe dziedzinach humanistycznych: filozofii, psychologii, socjologii, kulturo- i literaturoznawstwie; wreszcie najbardziej z tego wszystkiego odjechaną teologię. Wymienione przeze mnie kierunki myślenia łączą dwie cechy: po pierwsze brak spójności z resztą ludzkiego systemu wiedzy człowieka o sobie i świecie (ortodoksyjna nauka cechuje się przystawaniem do siebie poszczególnych swoich komponentów: prawdy biologii nie przeczą zasadom chemii czy fizyki, choć mogą przeczyć zdrowemu rozsądkowi, który jednak nie jest naukowy); po drugie subiektywizm (czasami ukryty pod maską intersubiektywizmu, jakby fakt, że w jakąś bzdurę wierzy więcej niż jedna osoba czynił bzdurę bardziej prawdopodobną), czyli oczekiwanie, że da się poznać naturę rzeczywistości dzięki myśleniu o niej, ewentualnie dzięki jakiemuś boskiemu objawieniu.
Nie istnieje żaden paradygmat, który byłby i naukowy, i subiektywny – musimy wybierać. Na drodze medytacji czy modlitwy nie można dojść do prawdy o człowieku z tego prostego powodu, że na świecie nie istnieje żadne ostateczne kryterium prawdy poza Popperowską falsyfikacją teorii na drodze powtarzalnego eksperymentu. Mechanizmy działania naszego umysłu możemy oglądać tylko od zewnątrz – obserwując mózg w czasie badań rezonansem magnetycznym, tomografii i PET, odkrywając kolejne tajemnice neuronów i połączeń między nimi, porównując zachowanie człowieka z zachowaniem jego najbliższych zwierzęcych krewnych, wreszcie sprawdzając, jak ludzie rzeczywiście reagują w określonych sytuacjach (przykładem więzienny eksperyment Zimbardo, w którym przeciętni studenci kończyli jak żołnierze w Abu Gharib). Od wewnątrz dostępu do naszego umysłu nie mamy i mieć nie możemy, nasza świadomość to bowiem przede wszystkim – by użyć jak najlepszej metafory – taki interfejs użytkownika, powłoka w Linuksie. Została zaprojektowana przez trwający setki milionów lat proces selekcji negatywnej gorzej przystosowanych osobników, zaprojektowana tak, by jak najlepiej radzić sobie ze ściśle określonymi zadaniami: ułatwiać zapamiętywanie, nadzorować skupianie i utrzymywanie uwagi… W celu optymalizacji działania zostały w świadomość wbudowane pewne zabezpieczenia, uniemożliwiające ludziom dotarcie np. do źródeł własnych intencji – wszystkie te myślenia życzeniowe, życzliwość wobec rodziny i bliskich, skłonności do praktyk magicznych, reguły wzajemności, konsekwencji, autorytetu i niedostępności, konformizmy, sympatia wobec ludzi nam podobnych i preferowanie atrakcyjnych fizycznie bez względu na zalety umysłu… Psychologowie społeczni mają dziś wielką frajdę w demaskowaniu tych zabezpieczeń i ich wpływu na nasze codzienne funkcjonowanie – kto chce o tym więcej poczytać, temu polecam obszerną monografię Bogdana Wojciszkego „Człowiek wśród ludzi”, chyba najlepszy obecny na rynku podręcznik psychologii społecznej. Mniej wymagający mogą sięgnąć do poradnika Cialdiniego pod przewrotnym tytułem „Wywieranie wpływu na ludzi”. Przewrotnym, bo znajomość metod funkcjonowania ludzkiego umysłu w bardzo niewielkim stopniu pozwala go kontrolować – z największych demagogów XX stulecia żaden nie był psychologiem.
Wróćmy do zabezpieczeń. Głównym zabezpieczeniem jest nasz sposób postrzegania samych siebie, cechujący się niezwykłą wręcz odpornością na zmiany. Mamy samoocenę, której, jaka by ona nie była (zwykle jest dobra, lecz są przecież ludzie z depresją, bulimiczki i anorektyczki…), za wszelką cenę bronimy. Mamy transcendentne poczucie bycia w porządku wobec innych (Człowiek zwykle dąży ku dobremu, tylko okoliczności nie sprzyjają temu – pisał kiedyś Brecht), czujemy zwykle też, że nawet jeśli nie jesteśmy od bliźnich lepsi, to na pewno jesteśmy bardziej moralni. Jeśli coś zrobimy złego, to przypadkiem lub z głupoty, ewentualnie przekonamy sami siebie, że wcale nie było to złe (bo np. oszukana instytucja, choćby Państwo Polskie, zasługuje na takie traktowanie). Wspomniany już przeze mnie Wojciszke pisał o tym zjawisku bez ogródek:
Ludzie mają notoryczną i niepohamowaną skłonność do pozytywnych sądów na swój temat. Znaczna większość ma wysoką samoocenę, a nieliczni o samoocenie niskiej to raczej osoby, które nie są pewne, co o sobie sądzić, niż takie, które sądzą o sobie źle. (…) 4 proc. to typowy odsetek osób, które odmawiają sobie sprawności, czyli inteligencji, bystrości czy skuteczności. Ten niewielki odsetek zmniejsza się jeszcze o połowę w przypadku moralności, a więc takich cech, jak uczciwość, szczerość i bezinteresowność.
Wolter twierdził, że najbardziej sprawiedliwie rozdzielonym dobrem jest mądrość, gdyż nikt nie uskarża się na jej niedostatek. Wyraźnie widać, że tak samo sprawiedliwie rozdzielona jest uczciwość, gdyż wszyscy uważają się za ludzi moralnych, nie wyłączając przestępców i prawomocnie skazanych morderców (wywiady psychologiczne z dwudziestoma takimi osobami ujawniły, że żadna nie uważała się za niemoralną). Nie wspomnę już o niesławnych bohaterach licznych afer korupcyjnych we współczesnej Polsce, którzy kolejno deklarują przed sądami, dziennikarzami i publicznością, że nie czują się winni. Zwykle skłonni jesteśmy podejrzewać, że mówią tak tylko po to, aby sprawić wrażenie, że nie są winni – trudno przecież oczekiwać, by inni (z sądem włącznie) uznali ich za niewinnych, jeżeli sami przyznaliby się do poczucia winy. Jednak problem w tym, że oni naprawdę wierzą we własną niewinność. Oni to znaczy my, gdyż politycy to tacy sami ludzie jak inni, tylko bardziej.
(…) Kiedy interpretujemy własne zachowania, do których w tym samym stopniu pasują kategorie moralne i sprawnościowe, to widzimy je w kategoriach sprawności, a unikamy interpretacji moralnych. Natomiast w odniesieniu do zachowań cudzych z upodobaniem stosujemy jednak kategorie moralne. Co ciekawe, nie wynika to jedynie z podwyższania dobrego mniemania o sobie, bowiem także własne „cnotliwe porażki” (postępki moralne, ale niesprawne) interpretujemy raczej jako niepochlebne niepowodzenia niż jako pochlebnie o nas świadczące cnoty. Po prostu mamy skłonność do ignorowania moralnego znaczenia własnych zachowań. (za: Wojciszke B., „Co ludzie robią z własnym sumieniem”, Charaktery 11/2003)
Innym zabezpieczeniem jest skłonność mózgu do generowania złudzeń i wykraczających poza złudzenia reakcji organizmalnych takich, jak stan zakochania czy duma, reakcji, od których jesteśmy na co dzień po prostu uzależnieni – niezwykle silnie oddziaływują bowiem na układ nagrody i inne szlaki dopaminergiczne czy serotoninergiczne w naszym mózgu.
Samopoznanie jest w tej dziedzinie niezwykle niebezpieczne, kiedy bowiem dowiadujemy się, że za rzeczami, w które wierzymy i którymi żyjemy, nie stoi nic poza tym, że wiara w nie z jakichś względów jest dla nas korzystna (lub przyjemna), pierwszą reakcją zwykle jest zaprzeczanie temu, co mówi nauka. I nie ma się co temu dziwić, przecież, jak pisze Steven Pinker w „Tabula rasa”:
Biologia wydaje się spłycać najbardziej cenione przez nas wartości. Jeżeli kochamy nasze dzieci tylko dlatego, że kilka kropel oksytocyny w mózgu zmusza nas do chronienia naszych inwestycji genetycznych, czyż nie umniejsza to godności rodzicielstwa i nie odbiera znaczenia ponoszonym przez rodziców ofiarom? Jeżeli współczucie, zaufanie i poczucie sprawiedliwości ukształtowały się ewolucyjnie jako sposoby zyskiwania względów innych i odstraszania oszustów, czyż nie oznacza to, że altruizm i sprawiedliwość same w sobie nie istnieją? Bezlitośnie drwimy z filantropa, który czerpie ze swoich darowizn korzyści podatkowe, z telewizyjnego kaznodziei, który piętnuje wszelki występek, ale sam odwiedza prostytutki, z polityka, który broni uciśnionych tylko wtedy, gdy stoi przed kamerami, czy też z wrażliwego przedstawiciela kultury New Age, który publicznie popiera feminizm, dlatego że w ten sposób z łatwością przyciąga do siebie kobiety. Psychologia ewolucyjna wydaje się sugerować, że wszyscy przez cały czas jesteśmy takimi hipokrytami.
Dla ludzi o niewystarczająco silnej psychice samopoznanie oznacza najczęściej utratę sensu życia (po co żyć, skoro nie ma Boga, skoro człowiek nie jest niczym więcej, niż zbiorem cząsteczek: produktem genów i przypadku w takim samym stopniu, jak owies, pies i pszczoła?). Dla tych o zbyt wielkiej ambicji kończy się osunięciem w cynizm i makiawelizm (kłania się tutaj Iwan Karamazow ze swoim „Jeżeli nie ma Boga, to wszystko wolno”), na co chyba nie ma rady, a co zabójcze jest dla funkcjonowania społeczeństwa jako całości – na szczęście skrajni egoiści występują chyba równie rzadko, co skrajni altruiści: prawie każdy z nas nosi w sobie przynajmniej odrobinę zakodowanej życzliwości, gdyż… naszym przodkom po prostu opłacało się za sobą współpracować:)
Zabezpieczenia są po to, aby je forsować. Ludzie, odkąd istnieją, zastanawiają się nad własną naturą. Nasi zwierzęcy krewniacy, choćby psy, wykazują tendencje eksploracyjne w stosunku do otaczającego środowiska, my dokładamy do tego eksplorację stworzonych w naszych głowach światów symbolicznych, ba, próbujemy wyjaśniać własne działanie i sensowność
tego, co nas otacza. Trzeba jednak powiedzieć, że wyjaśnianie to do niedawna odbywało się w izolacji od twardej nauki, na polu niepopartych faktami dogmatów religijnych i niektórych średnio adekwatnych w stosunku do rzeczywistości teorii filozoficznych i socjologicznych. Znów zacytuję, tym razem początek „Samolubnego genu” Richarda Dawkinsa:
Życie rozumne na planecie dojrzewa dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy uświadomi sobie przyczyny swojego własnego istnienia. Jeśli kiedykolwiek odwiedzą Ziemię istoty stojące wyżej od nas, ich pierwsze pytanie, mające na celu określenie stopnia rozwoju naszej cywilizacji, będzie brzmiało: „Czy odkryli już ewolucję?” Organizmy żywe istniały na Ziemi, nie wiedząc dlaczego istnieją, przez ponad trzy miliardy lat, nim wreszcie w głowie jednego z nich zaświtała prawda. Był nim Karol Darwin. Trzeba przyznać, że prawdy tej domyślali się i inni, ale to Darwin jako pierwszy dokonał spójnego i rzeczowego wyjaśnienia przyczyn naszego powstania. (…) Odpowiadając na tak fundamentalne pytania: Czy życie ma jakikolwiek sens? Po co istniejemy? Kim jest człowiek? – już nie musimy odwoływać się do sił nadprzyrodzonych. Po postawieniu ostatniego z tych pytań, wybitny zoolog G. G. Simpson wyraził się następująco: „Chciałbym zwrócić uwagę, że wszystkie próby odpowiedzi na to pytanie, datowane przed 1859 rokiem, są bezwartościowe i będzie lepiej, jeśli zignorujemy je całkowicie”.
Na podobnej zasadzie całą myśl religijną, teologię, psychoanalizę i filozofię sprzed „odkrycia” mózgu (oczywiście dotyczy to tylko tych nurtów filozofii, które „odkrycie” mózgu zasymilowały), czyli przed II połową XX stulecia, można uznać za dywagacje naszej metaforycznej konsoli linuksowej, która próbuje się dowiedzieć, jaki program się za nią ukrywa (Platon miał na to mniej obrazową, za to bardziej dosadną metaforę z cieniami na ścianie jaskini) – a właściwie to nawet nie tyle próbuje, ile sama się oszukuje, że próbuje. Nie zapominajmy bowiem, że pod konsolą istnieje kontrolujący ją program, który podsyła jej tylko to, co chce, by konsola o nim wiedziała. Taki Matrix. Jak nasz mózg.
Bardzo fajny blog, będę częściej wpadał.
Co do Twojego postu – traktowanie mózgu jako aparatury a umysłu jako oprogramowania ma swoje zalety, jednak nie może być jedynym narzędziem. Rozwój nauki jest bardzo ważny i potrzebny, jednak nie będzie ona nigdy w stanie odpowiedzeć nap pytanie „co czuje X?”. Poza obiektywnym kryterium prawdy istnieje jeszcze subiektywne kryterium prawdomówności.
W związku z tym mylisz się twierdząc, że umysł nie jest poznawalny od wewnątrz: jesteś najlepiej poinformowaną co do Twojego umysłu osobą, a ja mogę Twój umysł poznać jedynie komunikując się z Tobą – i wierząć temu co mówisz, bądź nie.
Pozdrawiam.
Hmmm, ośmielę się jednak zaoponować: do wielu źródeł naszego postępowania nie mamy jednak dostępu. Banalny przykład: łapię się na drapaniu w kosztkę, lub obdgryzaniu paznokci, mimo że nie podjąłem świadomej decyzji, że teraz będę wykonywał te czynności. Nie mamy też całkowitej wiedzy o źródłach swego postepowania: w pewnych badaniach (namiar bibliograficzny podrzucę później, teraz jestem poza domem) przypadkowi mężczyźni w jakimś parku narodowym przechodzili nad przepaścią bądź po normalnym mostku bądź po cienkiej, chwiejącej się kładce. Po drugiej stronie czekała dosyć atrakcyjna dziewczyna, która prosiła o wypełnienie jakiejś ankiety, a potem dawała swój numer, z sugestią, że można zadzwonić do niej po wyniki, a może i coś więcej. Z grupy, która przechodziła przez kładkę, zadzwoniło potem (i próbowało umówić się z laską) ponad dwa razy więcej facetów niż w grupie przechodzącej przez zwykły most. Jak się okazało, podniecenie, które odczuwali pokonując ryzykowną trasę nad przepaścią, w jakiś sposób przelewało im się na percepcję dziewczyny – z czego oczywiście nie zdawali sobie sprawy. Podobnych badań w psychologii liczy się dziś w setkach i tysiącach, mówią one zaś jedno: nie znamy do końca źródeł własnych intencji, czasami jednak może te źródła dostrzec wytrawny obserwator.
Inną sprawą jest złożona kwestia prawdomówności, która zresztą nie zawsze równa się mówieniu prawdy. Umysł ludzki ma niesamowite wręcz zdolności autosugestii, dlatego ludzie, którzy wystarczająco długo powtarzają jakieś kłamstwo (nawet takie, które sami wymyślili), w pewnym momencie zaczynają w nie wueerzyć. Niesamowite, niestety prawdziwe. Jak wrócę do chaty, podeślę bibliografię.
wow, dzięki za tę zaskakująco gorliwą odpowiedź:)
nie będę nawet próbował wdawać się w polemiki – jesteś stokrotnie lepiej ode mnie obeznany w sposobie argumentacji, który wybrałeś (czy może raczej narzucił Ci się jako po prostu prawdziwy).
Zdanie o Popperze dołączam do mojego osobistego zbioru cytatów niesamowitych – falsyfikacjonizm jako absolutne remedium na wszelkie kryzysy poznawcze. Choc pewnie zapytałbyś „jakie kryzysy?”.
Najbardziej w Twoich wypowiedziach podoba mi się taka właśnie niewzruszona pewność.
Obawiam się, że z różnych względów jestem i pozostanę dla Ciebie ignorantem.
Jeszcze jedno pytanie: z tak mocną ufnością w twardą naukę, postęp etc. świat musi wydawać Ci się areną zmagań pomiędzy garstką sprawiedliwych a tłumem troglodytów – czy tak?
>nie będę nawet próbował wdawać się w polemiki
Szkoda, uwielbiam polemiki i dyskusje:)
>Choc pewnie zapytałbyś „jakie kryzysy?”.
Jakie kryzysy?
>podoba mi się taka właśnie niewzruszona pewność.
Pewność daje wiedza. Nie jestem jednak pewny, czy jestem czegokolwiek pewny. Za mało mimo wszystko ciągle wiem.
>Obawiam się, że z różnych względów jestem i pozostanę dla Ciebie ignorantem.
Daj spokój. To nie miejsce na samokrytykę, zwłaszcza człowieka myslącego.
>świat musi wydawać Ci się areną zmagań pomiędzy garstką sprawiedliwych a tłumem troglodytów – czy tak?
Świat wydaje mi się areną zmagań, ale również areną współpracy, między jednostkami, które chcą zapewnić sobie, swoim dzieciom i swoim bliskim najlepsze warunki bytu i funkcjonowania. Realizują w ten sposób program, który geny zakodowały w człowieku tak jak w amebie czy pantofelku – naszych nie tak znów dalekich krewnych. Jednym w zdobyciu sławy, forsy i uznania (historycznych warunków sukcesu genetycznego – wiekszej liczby potomstwa – w ludzkich populacjach) pomaga wiedza, innym ignorancja. To wszystko.