Powolutku wydzieramy mózgowi kolejne tajemnice. Wiemy już, jak powstaje depresja, teraz przyszedł czas na rozpracowanie “królowej” chorób psychicznych: schizofrenii.
To, na czym połamały zęby całe pokolenia filozofów i psychologów, wyjaśniają w końcu przedstawiciele nauk ścisłych, a dokładniej genetycy. Jak doniósł listopadowy Science (a za nim miesięcznik lekarski Puls, na informacjach z którego częściowo tu bazowałem), kierowany przez dr Kirsty Millar zespół naukowców z University of Edinburgh (znów ta Wielka Brytania) rozgryzł niedawno, w jaki sposób jeden gen, a właściwie kodowane przez niego białko, wywiera wpływ zarówno na myślenie i zapamiętywanie, jak i na poziom samopoczucia, tudzież w jaki sposób błąd w sekwencji owego genu prowadzić może do rozwoju schizofrenii i innych psychoz.
Gen ów, o nietrudnej do zapamiętania nazwie DISC1 (disrupted in schizophrenia), został odkryty przez ten sam zespół w roku 2000 w pewnej szkockiej rodzinie. Badacze wykazali, że jego uszkodzenie powoduje kilkakrotny wzrost ryzyka zachorowania na psychozę. I bynajmniej nie chodziło tylko o schizofrenię, lecz również o chorobę afektywną dwubiegunową (popularne schorzenie artystów, ongiś zwane psychozą maniakalno-depresyjną: męczyło m.in. Virginię Woolf, Vincenta Van Gogha i Jimmiego Hendrixa) i zaburzenia jej pokrewne. Aktualnie zespół Millar drobiazgowo sprawdza, w jaki dokładnie sposób zmiana w genotypie wpływa na funkcjonowanie mózgu. I wychodzą mu rzeczy niesamowite.
Jak się okazuje, wszystko zaczyna się od prostego defektu białkowego. Wystarczy podmiana jednego aminokwasu w odpowiednim miejscu łańcucha DNA (seryna w pozycji 704 zostaje zastąpiona przez cystynę), żeby nie tylko zwiększyć ryzyko choroby psychicznej, lecz również wpłynąć na budowę i działanie określonych struktur mózgu u zupełnie zdrowych jednostek. Prawidłowo zsyntetyzowane białko DISC1 okazuje się bowiem niezbędne do tego, by młode komórki nerwowe wiedziały, jak i gdzie mają się przemieszczać w rozwijającej się korze oraz w jaki sposób tworzyć między sobą sieć połączeń. Gdy zabraknie tej jednej cegiełki, wszystko wariuje.
Wpływ małego białka sięga zresztą znacznie dalej. Aktywność DISC1 jest w naszym mózgu sprzężona z aktywnością enzymów oddziałujących zarówno na nasze zdolności poznawcze, jak i na samopoczucie. Wadliwa synteza DISC1 wpływa też pośrednio na poziom nukleotydu o hardcorowej nazwie 3′-5′-cykliczny adenozynomonofosforan. Związek ten ułatwia zapamiętywanie i przywoływanie wspomnień w hipokampie, jednakże kojarzenie faktów w korze mózgowej przebiega lepiej, gdy jest go w niej mniej. Jak sugerują badania dr Millar, wystarczy delikatne zaburzenie jego poziomu, aby zdezorientować mózg i skonfliktować działanie poszczególnych jego części. Nie jest to przesadnie trudne, zważywszy, że dla różnych obszarów mózgu optymalne są różne poziomy stężenia danego związku. Stąd zresztą tak trudno nam tworzyć środki neurofarmakologiczne, które nie wykazywałyby skutków ubocznych. Przywrócenie właściwego poziomu jakiejś substancji w jednej części mózgu zwykle rozstraja nam zupełnie poziom tej substancji w innych częściach – dlatego też np. po pierwszych lekach przeciwdepresyjnych ludzie chodzili ospali lub tyli. Dziś w sprzedaży są środki działające bardziej wybiórczo, wciąż jednak nie jesteśmy w stanie manipulować skomplikowaną mózgową maszynerią dokładnie tak, jakbyśmy chcieli. Choć z każdym dniem jesteśmy coraz bliżej osiągnięcia tego celu.
Wróćmy jednak do schizofrenii. Poza DISC1 wyróżniono dotąd pięć innych genów, które korelują z zachorowaniami na tę chorobę. Najlepiej z nich poznany to COMT z chromosomu 22, działający poprzez zmiany w stężeniu dopaminy w korze przedczołowej mózgu. Wpływa on na naszą pamięć roboczą: jego zmutowana wersja zaburza zapamiętywanie i sprawia, że nie wiemy, co zdarzyło się naprawdę, a co tylko sobie wyobrażamy (ktoś coś mówił o przebadaniu posła Wierzejskiego?), co jest się dość częstym symptomem w schizofrenii paranoicznej. Inne geny (a właściwie produkowane przez nie białka) także oddziałują na komunikację między neuronami, przede wszystkim regulując poziom neuroprzekaźników. Gdy zaczynają działać wadliwie, jednych transmiterów zaczyna być za dużo, drugich za mało, zaś pozbawiony równowagi mózg przestaje obie radzić z właściwym klasyfikowaniem bodźców. Skutki mogą być rozmaite, w zależności od tego, której substancji jest za mało, której – za dużo, a która w ogóle znalazła się nie tam, gdzie być powinna.
Badania Szkotów pewnie już niedługo zaowocują jakimś nowym lekiem, skuteczniej leczącym schizofrenię niż do tej pory używane neuroleptyki. Prawdopodobnie ostatecznie rozbiją też tlącą się jeszcze gdzieniegdzie opozycję deterministów środowiskowych, zaprzeczających roli genów w rozwoju choroby, ochoczo za to oskarżających o powodowanie schizofrenii rodziny schizofreników lub całą zachodnią cywilizację, która ponoć wpędzać ma ludzi w psychozy poprzez zbyt szybkie tempo życia lub rozkład relacji społecznych.
Strach bierze, gdy zaczynamy zdawać sobie sprawę, że jeszcze 30 lat temu to właśnie determiniści środowiskowi (od behawiorystów zaczynając, na psychoanalitykach kończąc) władali niepodzielnie psychologią, psychiatrią i psychoterapią. Skutki były takie, że niemal wszystko tłumaczono wpływem matki (rzadziej również ojca). I tak za autyzm odpowiadać miała rodzicielka zbyt oziębła, za homoseksualizm – zbyt opiekuńcza (nietrudno wyobrazić sobie dylemat świeżo upieczonej mamy, stającej przed dylematem, czy wychowywać dziecko na autystyka, czy na geja). Największym jednak absurdem była “matka schizofrenogenna”. Miała to być kobieta, która raz nienawidzi, raz kocha swoje dziecko; schizofrenia miała się brać z przytulania i odpychania na zmianę. Choć żadne badania nigdy nie potwierdziły teorii “schizofrenogennej matki”, do dziś – głównie za sprawą wysoce już nieaktualnej, za to świetnie napisanej książki Kępińskiego – pokutuje ona na wielu stronach poświęconych schizofrenii. Trudno oszacować, ile kobiet, których dzieci zostały dotknięte chorobą psychiczną, obwiniało się i wciąż obwinia właśnie za sprawą niekompetencji i braku odpowiedzialności psychoterapeutów, do dziś forsujących środowiskowe rozwiązania problemów, na które medycyna już dawno znalazła lekarstwa.
Determiniści środowiskowi są jednak współcześnie w odwrocie w psychologii i psychiatrii, przynajmniej w USA (do Polski wciąż pewne trendy docierają z opóźnieniem). Powoli okazuje się bowiem, że nie ma w człowieku ani jednej cechy psychicznej, która nawet będąc warunkowaną społecznie lub środowiskowo, nie dałaby na siebie wpłynąć farmakologicznie. Wciąż poznajemy mechanizmy biologiczne stojące za tym, jacy jesteśmy; pewnego dnia jednak poznamy je wszystkie, a wtedy możliwa stanie się absolutna modyfikacja własnych cech psychicznych w pożądanym kierunku. Poziomem lęku, ekstrawersją, introwersją, pracowitością czy nastrojem już teraz jesteśmy w stanie manipulować po prostu łykając odpowiednie pastylki. Za kilka lat i łykanie stanie się niepotrzebne: odpowiednie substancje będą nam się aplikować w precyzyjnie określone miejsca ze specjalnie wszczepionych do mózgu zbiorniczków, które po prostu będzie się od czasu do czasu napełniać. Pytanie, czy tak (na własne życzenie) zmienieni, wciąż będziemy sobą, to już zupełnie inna bajka. Trochę schizofreniczna, nieprawdaż?
Przebrnąłem. Strasznie nużące. W razie odwetu proponuje przeczytać wyborca.blox.pl/2005/07/Depresja-dygresja.html