Trystero to blog, który polecam, komu tylko mogę – przede wszystkim za doskonałe analizy ekonomiczne, jak również za styl pisania i to zatrzęsienie genialnych wykresów (jak ja lubię wykresy!), takich jak te w dzisiejszej notce o tym, po których kierunkach w Stanach najlepiej się zarabia. Notki nie będę tu streszczał, każdy może sobie kliknąć na link i ją przeczytać, ale przed przekopiowaniem głównego wykresu po prostu nie mogę się powstrzymać:
Lista dotyczy tylko kierunków licencjackich, stąd nieobecność dość dobrze rokujących finansowo medycyny i prawa. Abstrahując od tego, można jednak jasno stwierdzić, że wspomniane na niej kierunki mają parę cech wspólnych. Po pierwsze: żaden nie ma nic wspólnego z humanistyką. Po drugie, wszystkie wymagają dobrej znajomości matematyki – tej samej, o prawo do niezdawania której rodzice przyszłych maturzystów toczą co roku walki z ministerstwem. Bo w końcu nie ma nic fajniejszego dla rodzica, niż pewność, że jego dziecko będzie w przyszłości biedne.
Efekt? Najczęściej wybieranymi studiami w 2008 roku były w Polsce prawo, psychologia i dziennikarstwo. Zaraz potem dreptały: bańka reklamowa pod tytułem „marketing i zarządzanie” (jak przyjemnie być narodem dyrektorów), przekazujące studentom odjechane ideologie jako wiedzę socjologia i politologia czy niczego sensownego nieuczące kulturoznawstwo (wiem, studia, na których w ramach zajęć ogląda się dzieła postimpresjonistów lub dyskutuje o Marksie, Derridzie i Naomi Klein, wydają się niektórym pociągające – tyle że na rynku pracy wiedza o tym, co Baudrillard miał na myśli pisząc o symulakrach, nie ma najmniejszej wartości, w przeciwieństwie do wiedzy o tym, jak zbudować most, podmienić fragment DNA w komórce lub zaprogramować bazę danych). W 2009, jak wszystko wskazuje, będzie podobnie, i to mimo faktu, że większość studiujących na niedających wiedzy (wyjątek prawo i – gdzieniegdzie – psychologia) i nierokujących wielkich perspektyw (jeśli – dotyczy tylko studentów prawa – nie ma się mamy notariusza lub wujka adwokata) kierunkach musi za tę przyjemność płacić z własnej kieszeni.
Tymczasem młody człowiek, który zdecyduje się na studiowanie takiej fizyki, nie dość, że ma pewność, że się dostanie na państwową uczelnię i nic nie zapłaci za studia (miejsc co roku jest więcej niż chętnych), to jeszcze może liczyć na stypendium motywacyjne od rządu: okrągłe 1000 zł (dość przyzwoita suma dla sporej liczby żaków), wypłacane co miesiąc za sam fakt bycia studentem (bez względu na średnią!). Dodajmy: studentem kierunku, po którym pracuje się w CERN-ie lub na kierowniczym stanowisku w centrali dużego banku, a nie – jak po kulturoznawstwie lub socjologii – na zmywaku w Londynie. A mimo to chętnych brakuje.
Ech, lubimy te zmywaki, lubimy…
z ta socjologia to jest spore uproszczenie, bo przeciez wiadomo, ze np. najbardziej zaawansowana statystyka, jesli chodzi o warszawskie uczelnie jest wlasnie na Karowej w Instytucie Socjologii. A to juz jednak cos. Sa nauki spoleczne i sa socjologie. Jest roznica, ktora widac chocby na samym UW w postaci dwoch wydzialow pozornie zajmujacych sie tym samym (Instytut Stosowanych Nauk Spolecznych i Instytut Socjologii).
“np. najbardziej zaawansowana statystyka, jesli chodzi o warszawskie uczelnie jest wlasnie na Karowej w Instytucie Socjologii”
Byłbym ostrożny w szafowaniu takich sądów, zwłaszcza że na kilkunastu znanych mi absolwentów UW, którzy skończyli fizykę, przynajmniej kilku dziś w pracy zajmuje się statystyką na wysokim poziomie. Absowentów z Instytutu na Karowej znam przynajmniej kilkudziesięciu i żaden nie robi w zaawansowanych statystykach. Z najbliższych okolic kilku pracuje w HR. Tymczasem, jak mawiali starożytni, “po owocach ich poznacie”.
Wracając do socjologów, studiując na UW na MISH-u, bywałem na Karowej, m.in. na wykładach takich tuzów, jak prof. Staniszkis. Łagodnie mówiąc, nie porażali.
Potem, w trakcie pracy na SWPS-ie, dane mi było kontaktować się z jeszcze większymi autorytetami, m.in. z samym Baumanem, którego wykłady w najlepszym razie można było nazwać strumieniem świadomości, w najgorszym – stekiem nienaukowych bredni. Jeśli taki gość uchodzi za największego polskiego socjologa, nie mam więcej pytań.
Ze znanych mi ludzi którzy dostali się 10 lat temu na Karową większość pracuje w mediach i badaniach rynku. Czasem w części statystycznej, czasem nie.
A ze znanych mi ludzi którzy poszli na fizykę większość odpadła po roku, część po dwóch. Nieliczne osoby skończyły i wtedy faktycznie mogą pracować przy statystyce w ubezpieczeniach…
Nic nie jest takie proste 😉
L, wiem, że nie jest proste. Może faktycznie ze zmywakami trochę przesadziłem. Z drugiej strony pisałem o średniej socjologii w Polsce – ktoś na tyle inteligentny, by dostać się na dzienne studia na Karowej, zapewne poradzi sobie na rynku pracy, nawet jeśli ich nie ukończy (co zresztą obserwowałem wokół siebie swego czasu kończąc na UW dziennikarstwo – wszyscy bystrzejsi pracowali już na trzecim roku). Co innego z absolwentem socjologii w jakiejś Wyższej Szkoły Marketingu i Turystyki w Psiej Wólce (a takich jest znacznie więcej, niż tych z Karowej), którego licencjat na dobrą sprawę znaczy dziś na rynku pracy znacznie mniej niż świadectwo ukończenia zawodówki dla hydraulików.
[Do .L] Nie, no trzymajmy się może jakiś sensownych porównań – w codzienności zawodowej mam do czynienia ze studentami i absolwentami (to nie znaczy, że tylko „świeżakami”) z najróżniejszych wydziałów około-informatycznych z całej Polski, nie mam za to do czynienia z absolwentami tych najlepszych (PW, MIM UW itp) – bo oni jednak pracują na znacznie lepiej płatnych stanowiskach w Polsce i poza nią. Też trochę absolwentów Karowej znam, i porównując ich osiągnięcia do osiągnięć tych po PW i MIM, powiem tylko – „czołówka socjologii” (czyli według Ciebie jednostka na Karowej) ogląda tylko opadający kurz za oddalającą się czołówką około-informatyczną.
Ale to jest zdecydowanie mniej istotne – najistotniejsze jest to, co powyżej napisał Tomek:
„[Tomek] Co innego z absolwentem socjologii w jakiejś Wyższej Szkoły Marketingu i Turystyki w Psiej Wólce (a takich jest znacznie więcej, niż tych z Karowej), którego licencjat na dobrą sprawę znaczy dziś na rynku pracy znacznie mniej niż świadectwo ukończenia zawodówki dla hydraulików.”
Właśnie to. Chciałoby się nawet powiedzieć: „przyszły maturzysto, jeśli uważasz, że wybór studiów w typie 'socjologii’ w jakiejś lokalnej wyższej szkółce w twoim mieście, albo w mieście obok to dobry wybór, to zastanów się, czy nie warto jednak przysiąść fałdów nad matematyką i dać sobie szansę na trochę luksusu w przyszłości – tj. na normalną, porządnie płatną pracę, a nie najbardziej nawet ekskluzywny 'zmywak'”.
Takie rzeczy powinien regulować wolny rynek. Skoro są kierunki humanistyczne to znaczy że jest na nie zapotrzebowanie.
Niespecjalnie podoba mi się pomysł obowiązkowej matematyki na maturze (w ogóle niespecjalnie podobają mi się pomysły przymuszania do czegokolwiek). Pewnie znowu będzie raban w mediach że matura zbyt prosta i jeden z twórców testów sypnie informacją że „robimy to tak żeby 90%”…
Faguss, też jestem za tym, by rządził wolny rynek. Ale w takim razie bądźmy konsekwentni i skasujmy bezpłatne studia, zwłaszcza w dziedzinach humanistycznych (z wyjątkiem nauczycieli). Jakkolwiek da się bowiem obronić idea kształcenia za publiczne pieniądze kogoś, kto w przyszłości będzie leczył ludzi, uczył dzieci czy budował mosty, nie wiem, jak obronić pomysł sponsorowania edukacji komuś, kto będzie pracował w badaniach rynku. Jaki z tego pożytek dla ogółu?
W jednym się za to zgadzam: jeśli egzamin maturalny dla wszystkich miałby być robiony tak, żeby prawie wszyscy zdali, to może faktycznie lepiej, że go nie ma.
@Faguss:
Obawiam się, że problem jest nieco bardziej skomplikowany. Popyt na studia nieuczące niczego będzie zawsze, bo przecież o wiele łatwiej jest takie studia ukończyć.
Przerażające jest natomiast to, że większość maturzystów wybierających się na studia, właśnie tym kryterium łatwości ukończenia się kieruje.
Nikt także nie mówi, że socjologia, politologia, itd. są zbędnymi kierunkami. Natomiast niewątpliwie nie potrzebujemy aż tak wielu absolwentów tych kierunków…
Doodge, święte słowa.
Dodajmy, że nie jest wcale bardzo rzadką rzeczą, że ktoś robi karierę po politologii, dziennikarstwie, socjologii. Ba, może nawet zarabiać wtedy więcej, niż zarabiają średnio ludzi po informatyce.
Tyle że artykuł był o statystykach – czyli o porównaniu zarobków przeciętnego absolwenta politologii z przeciętnym absolwentem informatyki. I tu już nie jest tak wesoło.
L, raz jeszcze, po namyśle: tak nawiasem mówiąc, post nie był o tym, czy po jakichś studiach będzie się pracować, czy nie, tylko za ile. A tu mimo wszystko wskazane statystyki wydają się wiarygodne.
Ja jestem fizykiem. Dla fizyków w Polsce NIE MA pracy. Ale byłbym niezmieeeernie wdzięczny, gdybyś (oczywiście na konkretnych przykładach) wyprowadził mnie z błędu….
Oczywiście nie mówimy tutaj o pracy za 1500 zł na rączke – takich jak na uczelni, czy w szkole – bo to nie płaca, tylko…. sam nie wiem jak to nazwać. I nie mówmy o CERN, Dubnej, itp – bo w takich miejscach więcej jak 200 osób się nie upchnie – a w skali kraju, to raczej niewiele …
Szkoda, że w tym tekście nie jest wyraźnie napisane, że mówimy tu o kierunkach studiów, po których dobrze się zarabia, co niekoniecznie oznacza, że zarabia się w „wyuczonym” zawodzie. Jak na przykład w mojej pracy – w mojej grupie pracuje kilku fizyków (jeden ma nawet doktorat, w CERNie też pracował), a wiem, że w innych działach „obłożenie” fizykami jest również całkiem spore. Radzą sobie świetnie. Dlaczego? Ja uważam, że to dzięki treningowi, jaki dają studia na fizyce (jak się oczywiście również studiuje a nie tylko „studiuje” w ciągu tych paru lat).
Trzeba tylko zrozumieć, że studia na jakimś kierunku dają szansę na rozwinięcie jakiegoś typu umiejętności, ale potem trzeba wykonać następny krok – zdecydować się na sposób wykorzystania tych umiejętności – czy to będzie dokładnie fizyka, czy np. praca analityka w projekcie IT – to już jest drugorzędne.