„Rzeczpospolita” o tym, jak to Unia Europejska obłożyła nas rekordową karą za to, że do rządzenia krajem i dzielenia unijnych pieniędzy wybraliśmy sobie tych, których sobie wybralismy (mocniejsze określenia na mniej cenzuralnym blogu):
Budżet będzie musiał oddać 400 mln zł z dopłat bezpośrednich. Bruksela chce wysokiej kary za brak odpowiednich map działek rolnych. Przygotowuje też kolejne zarzuty. (…)
Unijni urzędnicy żądają od polskich władz zwrotu ok. 400 mln zł z budżetu rolnego lat 2006 – 2007. Decyzja już zapadła, nie została jeszcze publicznie ogłoszona. (…)
Komisja Europejska domaga się zwrotu pomocy z powodu uchybień w ewidencji gruntów rolnych. Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wypłacająca unijne dotacje nie stosowała w latach 2005 2006 mapy lotniczej gospodarstw rolnych, tzw. ortofotomapy, w całym kraju. Zgodnie z unijnymi wymogami mapa ta powinna działać w technologii GIS (geograficznych systemów informacyjnych), ale agencja nie zdążyła jej wdrożyć na czas.
Na karę oczywiście zrzucimy się wszyscy (już widzę, jak rząd wykorzystuje to zdarzenie jako pretekst, by podnieść jakiś VAT lub akcyzę), bo zawsze gdzie zawinią urzędnicy, tam zapłacą podatnicy. Chociaż… przyszła mi właśnie do głowy prostsza metoda na uporanie się z problemem bez kosztów dla przeciętnego Polaka.
Powiedzmy, że w urzędach i agencjach, które „wypracowały” (daje cudzysłów, bo połączenie wyrazów urzędy i pracowały w jednym zdaniu okropnie mi zgrzyta) karę, pędzi żywot jakieś 20 tysięcy urzędników. Gdybyśmy podzielili między nich te 400 milionów po równo, dałoby to okrągłe 20 tysięcy złotych na urzędniczą głowę. Nie jest to zastraszająca suma, zwłaszcza dla kogoś, kto – jak pokazuje unijne orzeczenie – przez lata brał kasę za nic.
Płacić mogliby w ratach, ewentualnie potrącałoby im się pieniądze z pensji. Z adnotacją: „Za naukę czytania rozporządzeń unijnych i kurs punktualności”.
Szanowny panie kolego, widział pan może kiedyś jak wygląda praca urzędnika w takiej agencji?
Urzędnik otóż dostaje komputer, plik papierów i instrukcje jak je wypełniać. Zarabia przy tym brutto tak 1200-1400 złotych.
Referent, specjalista, ani nawet kierownik jednostki nie tworzy procedur, co więcej nie ma na nie żadnego wpływu. Może ewentualnie unieść się honorem „ja w tym bordelu robił nie będę” i odejść.
Procedury tworzone są na szczeblu nie tylko zarządu agendy, ale i ministerialnym. Idąc za pańskim tokiem rozumowania, wraz ze wszystkimi obecnymi (oraz byłymi, w tym zatrudnianymi w ramach prac interwencyjnych, etc.) pracownikami ARiMR, ukaraniu podlegać powinni również wszyscy pracownicy ministerstwa – od referentów po sprzątaczki i portierów – bo widzieli i nie grzmieli.
Mr Krefik, ja piszę z punktu widzenia obywatela, który chcąc nie chcąc zmuszony jest na urzędników łożyć. Do mnie argument, że urzędnik musi, biedaczek, wypełniać formularze, jakoś nie przemawia – formularze te wymyślili inni urzędnicy, a gdyby nie ich wypełnianie, 3/4 biurokratów nie trzeba by zatrudniać i podatki w naszym kraju mogły by być trochę mniejsze.
Poza tym w każdym normalnym zawodzie praca łączy się z odpowiedzialnością: X skopie projekt – wylatuje z pracy; firma Y nie wywiąże się ze zobowiązań – zostaje pozwana, płaci odszkodowanie i pada, a pracownicy wylatują na bruk. Wszędzie to jakoś działa – poza urzędami i różnorakimi państwowymi agencjami. Czyli instytucjami, które utrzymują się z pieniędzy publicznych. Czyż więc płacąc na nie i widząc, jak wykonują swe obowiązki, nie mam prawa ponarzekać?
Panie Tomku, z całego serca jestem za ograniczeniem radośnie puchnącej biurokratycznej machiny. Temat ten znam, rzec można, z obytrzech stron – urzędnika, obywatela i socjologa (przy czym pierwszym i ostatnim nie bywałem jednocześnie), świadom więc jestem radośnie kwitnącej we wszelakich urzędach patologii. Jednocześnie wiem jaki wpływ ma przeciętny urzędnik na działanie biurokratycznej machiny – nasuwają się obrazowe porównania do krzyczenia na lawinę żeby sobie poszła.
Za 95% wszystkich kretyńskich decyzji podejmowanych przez znienawidzonych przez wszystkich urzędasów „odpowiadają” (w cudzysłowie, gdyż ze słownikowo rozumianą odpowiedzialnością wspólnego nic to nie ma) tworzący idiotyczne prawo parlamentarzyści oraz mianujący na stanowiska kierownicze kolesi ministrowie.
Tu tkwi patologia, w teorii prezes czegokolwiek ma dbać aby struktura którą kieruje działała sprawnie, a w wypadku porażki nigdy nie zostanie prezesem niczego więcej niż szaletu na dworcu kolejowym w Bartoszycach. Praktyka wygląda tak, że kto prezesem raz został prezesem umrze, przyjaciele mu zginąć nie dadzą, czy to w spółkach naszego skarbu czy na Wall Street.
A odpowiedzialność, to fakt, w biznesie spada przeważnie na ludzi którzy mieli pecha zatrudnić się u pracodawcy który zatrudnił prezesa złodzieja czy też partacza, zamiast na tegoż.
W fabryce kiepskiego obuwia osobą odpowiedzialną za jego jakość nie są wykonujący je robotnicy, ani nawet projektujący je inżynierowie, tylko zarząd który ich zatrudnił i dał im wytyczne.
W spółce akcjonariusze którzy wybrali zły zarząd dostają po dupie w sensie finansowym, nawet jeśli spółka wciąż funkcjonuje. Jaki zarząd sobie co cztery lata w wyborach powszechnych wybieramy, takie mamy buty.
Panie Krefiku, przyjmuję argumentację, biję się w piersi i wyznaję: ten tekst to taka mała prowokacja. Zdaję sobię w pełni sprawę, że w naszym kraju do odpowiedzialności nie sposób pociągnąć nawet szeregowego urzeędnika, na którego winę w konkretnej sprawie są dowody. Wiem, że przełożony tego urzędnika przeważnie pochodzi z politycznego nadania i w d…. ma funkcjonowanie wszystkiego, bo nawet gdyby urzaąd się zawalił, koledzy wyżej nie pozwolą umrzeć mu z głodu. Niemniej świadomość tego wszystkiego od czasu do czasu mocno mnie irytuje – i wtedy produkuję utopijne teksty bez związku z rzeczywistością, takie jak powyższy.
Wracając jednak do głównego wątku dyskusji, to wcale nie jest tak, że wszystko zależy od naszego wyboru. Prawo w Polsce (vide: ustawa o finansowaniu organizacji partyjnych) tak jest skonstruowane, że praktycznie wyklucza pojawienie się na scenie nowego gracza (chyba, że znalazłby on naprawdę dzianego sponsora), i stąd też od lat w polityce w kółko widzimy te same gęby. Daje to bez wątpienia poczucie stabilności (które, jak mi sie wydaje, w ciągu ostatnich 10 lat Polacy stracili tylko raz: gdy w 2006 kaczyński wziął do rzadu Giertycha i Leppera), ale i przeświadczenie, że nie ma sensu głosować, gdyż sytuacja i tak się nie zmieni.
Panie Tomku, ku mojemu niebotycznemu zdziwieniu, wychodząc z Panem Krefikiem z rozmaitych założeń – doszliśmy do zupełnie identycznych wniosków:
http://hardkor.wordpress.com/2009/09/15/nauka-czytania/
Co Pan na to?
Początkowo zdziwiła mnie dychotomia publikacji. Muszę Panu jednak przyznać rację. Temat ma zarówno potencjał rozrywkowy jak i aspekty poważne.
Absolutnie się zgadzam. Gorzej dla mnie, że teraz trzeba odpowiadać na dwa razy więcej komentarzy, niż zwykle…
Niestety prawda o urzędach i urzędnikach wygląda tak jak opisał to krefik. Sama jestem szeregowym pracownikiem warszawskiej jednostki budżetowej i krew mnie zalewa od czasu do czasu, gdy muszę wykonywać niektóre polecenia z jednostek nadrzędnych. Np. podaj ilość i wartość ubiegłorocznych zakupów wg listy:
Lp Nazwa przedmiotu Nazwa firmy Ilość Wartość
1 Ołówek zwykły bez gumki Xxxx Xxx Xxx xxx
2 Ołówek zwykły z gumką
3 Ołówek automatyczny
4 Długopis jednorazowy
5 Długopis z wkładem
6 Cienkopis
7 Zakreślacz
8 Zeszyt 16 kartkowy gładki
9 itd
Rozesłano taką tabelę do ok. 500 jednostek. Wypełnienie tej tabeli zajęło 1 osobie 2 dni, odrywając ją od bieżącej pracy. Działo się to kilka lat temu (ekipa ówcześnie rządzącego w Warszawie P. Kaczyńskiego), ale jak do tej pory nic nie wynikło z tej wiedzy dostarczonej władzom zwierzchnim. Podejrzewaliśmy, że jakiś koleś pisał pracę magisterską i były to dane do tejże.
Problem w tym, że podobne absurdy zdarzają się 2 – 3 razy w roku. Teraz może rzadziej, ale i tak jest to wkurzające marnowanie czasu tych, co na samym dole naszego biurokratycznego państwa.
Mam niestety świadomość, że to się nie zmieni do czasu, aż zmienimy sposób głosowania i będziemy uczestniczyć w wyborach liczniej i bardziej świadomie. Może kiedyś stanie się „ten cud”. Ale to już nie za mojego życia – nie doczekam.