Na portalu gazeta.pl tekst o tym, jak Grzegorz Gauden potępił list, w którym szefowie poznańskich instytucji kulturalnych ogłosili, że popierają wiceprezydenta Sławomira Hinca, potępionego przez „czołowe polskie elity” (w tym Janusza Palikota) za potępienie artystów poznańskiego Teatru Ósmego Dnia, którzy z kolei potępieni zostali przez Hinca za to, że poparli Palikota. Sam spór, mimo zagmatwania i szkatułkowości godnej Potockiego i Boccaccia, okazuje się przy bliższym spojrzeniu kolejnym konfliktem politycznym między zwolennikami PiS i PO, więc na artykuł nie zwróciłbym uwagi, gdyby nie nietuzinkowa wypowiedź jednego z drugoplanowych aktorów spektaklu:

Paweł Szkotak, szef Teatru Polskiego, jest jedynym dyrektorem miejskiej instytucji kultury, który nie podpisał się pod listem. – Głęboko nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że „kultura finansowana ze środków publicznych winna być apolityczna” – mówi. – Uważam, że takie żądanie wobec teatru jest po pierwsze, żądaniem absolutnie antydemokratycznym, a po drugie, żądaniem nie do spełnienia.

Też uważam, że to żądanie nie do spełnienia: nie pamiętam, by kiedykolwiek istniał kraj, w którym większość artystów byłaby apolityczna i nie podlizywała się władzy w trosce o mecenat, dotacje i inne synekury. Oczywiście, dla jednych źródłem łatwej kasy może być władza centralna (Palikot, PO), dla innych lokalna (wiceprezydent) – zasada wszak pozostaje od wieków sama: mało który artysta ma tyle talentu, by utrzymać się z tego, co kupią od niego ludzie za swoje własne pieniądze – dlatego tylko nieliczni mogą sobie pozwolić na apolityczność.

Jeszcze większy mam jednak problem z przywołaną przez pana dyrektora demokratycznością. Nie pamiętam bowiem, by kiedykolwiek zapytano w referendum Polaków o to, czy chcą, by im politycy i urzędnicy zabierali minimum jedną piątą (bardziej pracowitym: jedną trzecią) pensji (o vacie, akcyzie i innych daninach nie wspomnę), po to, by z tych pieniędzy utrzymywać teatry. Teatry, dodajmy, do których i tak chodzą głównie ci, których byłoby na to stać nawet wtedy, gdyby bilety były niedotowane. Dzięki polityce kulturalnej państwa do ich rozrywek dokładać muszą się tymczasem nawet ci, których – m.in. z uwagi na wysokość podatków w Polsce – często nie stać na własne mieszkanie.

Decyzje o tym, na co przeznaczać wyciskane z co pracowitszych obywateli pieniądze, podejmują w Polsce nie sami obywatele, a politycy. Podejmują je kierując się oczywiście nie dobrem obywateli (gdyby tak było, mielibyśmy w Polsce więcej autostrad niż dotowanych instytucji kultury), lecz swoim własnym interesem (artyści to trudna do zlekceważenia grupa nacisku, z dostępem do ogólnopolskich i zagranicznych mediów), bez względu na to, czy tym, którzy ich wybrali, się to podoba, czy nie. Sami wyborcy są ubezwłasnowolnieni przede wszystkim przez brak kontroli nad ustawami, które uchwala się w Sejmie (nie ma w Polsce narzędzi, które, jak w Szwajcarii, wymuszałyby zatwierdzanie w referendum każdej uchwalonej ustawy, której przeciwnicy zbiorą określoną liczbę podpisów) i brak rzeczywistej inicjatywy ustawodawczej (opcji zbierania 100 tysięcy podpisów pod projektem, który i tak musi przejść przez Sejm, gdzie będzie miał taki sam status, jak projekt pierwszych lepszych 15 posłów). W większości stanów USA (w tym np. w Kalifornii) każdy może zgłosić projekt ustawy, czy nawet zmiany konstytucji, jeśli tylko zbierze wymaganą liczbę podpisów. Projekt ten nie wędruje jednak do parlamentu, lecz przy najbliższych wyborach poddany zostaje pod głosowanie w referendum. Jeśli przejdzie w głosowaniu, z automatu staje się prawem bez względu na to, co myśli o nim lokalny Kongres czy gubernator, i nie może być w przyszłości zmieniony przez parlament bez wyrażonej w kolejnym referendum zgody obywateli. I to można nazwać demokracją.

Tymczasem w Polsce ubezwłasnowolnienie wyborców oraz monopolizacja sceny politycznej przez cztery partie-korporacje sprawiają, że obywatelowi przy urnie pozostaje tylko jeden rodzaj decyzji: wskazanie złodzieja, przez którego woli być okradany przez następne cztery lata. I oczywiście na ogół wybiera tego, którego mniej nie lubi, ciesząc się naiwnie, że oto dostał możliwość demokratycznego wyboru.

A jeśli komuś taki los nie pasuje, zawsze może wyemigrować do kraju, w którym obywatel ma więcej do powiedzenia (lub przynajmniej mniej do stracenia, jeśli zechce płacić legalnie podatki), bądź przejść na drugą stronę mocy: zostać politykiem, urzędnikiem lub artystą, i samemu zacząć zarabiać na durnych podatnikach.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
3 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Faguss
Faguss
12 lat temu

Polityka jest częścią życia i nie ma rzeczy apolitycznych.

"Antydemokratyczny" – politycy uwielbiają wstawiać ten przymiotnik do wszystkiego co im się nie podoba. Praktycznie stracił znaczenie.

Kazik kiedyś śpiewał że "Artysta głodny jest o wiele bardziej płodny. Artysta syty nie ma nic do powiedzenia. Chce picia i jedzenia. Nie chce nic zmieniać.".

Co do narzekania na demokrację… no cóż. Ustrój nie ma większego znaczenia. Władza jest zawsze taka sama.