Media całego świata (w tym również polskie) od miesięcy lamentują nad losem biednych Hiszpanów, z których – jak wiadomo – już co czwarty nie ma pracy. Ba, poniżej 30-tki nawet co drugi – i to nie licząc dzieci, uczniów, studentów i młodych rencistów. Świat płacze, a tymczasem…
Hiszpańska filia agencji pośrednictwa pracy Manpower przebadała właśnie zapał tutejszych bezrobotnych do pracy. I wyszły rzeczy arcyciekawe…
I tak w kraju z największym aktualnie bezrobociem w Unii Europejskiej, w kraju, którego klepiący biedę rząd w czerwcu przeszedł na utrzymanie jeszcze niezbakrutowanej resztki strefy euro (w budżecie Królestwa zabrakło wówczas 100 miliardów na „ratowanie” plajtujących banków; nie minęły trzy miesiące, a szykuje się kolejne żebranie w Brukseli, tym razem o 145 miliardów na płace dla urzędników niewypłacalnych regionów); otóż w tymże kraju niemal co trzeci bezrobotny (30 procent) chce pracować – ale tylko pod warunkiem, że mu zapłacą więcej niż 1000 euro. Dla ułatwienia: po aktualnym kursie euro to ok. 4200 zł. I żeby nie było nieporozumień: chodzi o kwotę na rękę.
Ale to nie wszystko. Niemal 2/3 (63 proc.) Hiszpanów zapewnia, że nie ruszyłoby palcem za pensję mniejszą niż 800 euro (3360 zł). Z kolei tylko co czwarty bezrobotny wydaje się na tyle zdesperowany swoją sytuacją, że byłby skłonny pracować za mniej niż 600 euro (2520 zł).
W Polsce – kraju ludzi pracujących niejednokrotnie i za równowartość 200-300 euro miesięcznie, takie wymagania finansowe osób pozostających bez pracy (często latami) pachną surrealizmem. I bynajmniej nie zmienia sytuacji uwzględnienie kosztów życia (poza knajpami i usługami, są dość podobne) czy mieszkania (za cenę kawalerki w Warszawie można dziś mieć willę z basenem w Maladze).
Pamiętajmy jednak, że Hiszpania to kraj, w którym zasiłek dla bezrobotnych wynosi 60-70 proc. ostatniej pensji i może być wypłacany człowiekowi nawet przez 2 lata od rozstania z poprzednim pracodawcą. Iść w takiej sytuacji do kolejnej pracy (w której przy trapiącym kraj kryzysie zarabiało by się może nawet o połowę mniej, niż ma się aktualnie zasiłku) byłoby z punktu widzenia bezrobotnego szczytem absurdu, dlatego niewielu garnie się do jakiejkolwiek roboty. Utrzymującym to podatnikom (czyli nielicznym pracującym, których jednak ostatnio ubywa w tempie 800 tys. rocznie) powoli przestaje wystarczać na to wszystko. Ale zawsze przecież jest ciocia Angela, która może zasponsorować Hiszpanom życie na bezrobociu na koszt własnych ziomków.
Statystyczny Niemiec może na tym zresztą jeszcze jakoś zarobi – za zasiłki poddani Juana Carlosa kupują w końcu produkty pochodzące z północy. Hiszpania wciąż może być potentatem w produkcji wina czy oliwy, jej przemysł (poza zipiącym jeszcze trochę Krajem Basków) już jednak praktycznie nie istnieje. Bo i komu by się tu opłacało cokolwiek produkować w sytuacji, gdy przeciętny Hiszpan chce za zrobienie czegokolwiek 3 razy więcej niż Polak, 5 razy więcej niż Bułgar czy Rumun, i z 10 razy więcej niż Birmańczyk. Ba, nawet call-center dla tutejszych można sobie równie dobrze ustawić w Ekwadorze lub Gwatemali – w końcu Opatrzność pobłogosławiła tradycyjnie katolicki naród przeszłością kolonialną i 22 znacznie biedniejszymi krajami, w których mówi się językiem Cervantesa.
Tak czy owak tragedia – najciekawsze jednak, że większość Hiszpanów albo nie dostrzega, albo dostrzec nie chce jej źródła. Na hiszpańskim odpowiedniku Wykopu, gdzie znalazłem informację o badaniu Manpower, nikt nie zwracał uwagi, jakim absurdem jest chęć utrzymania w coraz bardziej globalizującym (i integrującym) się świecie dysproporcji pomiędzy płacą Hiszpana, Polaka i Wietnamczyka. Dominowały za to komentarze w rodzaju:
¿y ese 30% no serán personas de cualificadas (titulo universitario, idiomas, experiencia) que entienden que su valor en el mercado es mucho mayor, y que trabajar en un puesto de ese tipo puede condicionar su vida laboral posterior?
W wolnym tłumaczeniu:
A te 30 proc. to aby nie osoby z kwalifikacjami (tytuł uniwersytecki, języki, doświadczenie), które wiedzą, że ich wartość na rynku [pracy] jest o wiele wyższa, i które zdają sobie sprawę, że praca na stanowisku tego typu [poniżej poziomu kwalifikacji] może warunkować ich przyszłe życie zawodowe.
Uwagi tego typu słyszy się czasami również w Polsce, pora więc odpowiedzieć na nie brutalnie: Jeśli masz kwalifikacje, których nikt w tym momencie nie potrzebuje (lub domagasz się za nie stawki, której nikt przy zdrowych zmysłach – względnie niespokrewniony z Tobą – ci nie zapłaci), to ustalmy: na rynku pracy masz wartość zbliżoną do zera. Być może cośtam umiesz robić (np. pisać ładnymi zdaniami), być może nauczenie tego zabrało ci pełne 5 lat (albo więcej). Niestety, jeżeli dwa miliony ludzi potrafi to samo, co ty, a tymczasem do pracy potrzeba najwyżej 2 000 takich osób, to jako potencjalny kandydat do pracy masz szansę tylko wówczas, gdy zgodzisz się pracować za darmo, albo gdy ktoś (np. podatnicy w ramach promowania przez państwo wyzysku naiwniaków w ramach tzw. staży) zapłaci twemu pracodawcy za to, że pracujesz. Alternatywą jest tylko tata w rządzie, wujek w PSL lub szybkie przekwalifikowanie się na zawód, w którym brak specjalistów (lub konkurencji). Jeśli twój wybór nie zostanie powielony przez tamte dwa miliony, a twoje nowe umiejętności okażą się wystarczająco rzadkie (oraz potrzebne) na rynku pracy, będziesz w końcu mógł/mogła dyktować warunki pracodawcom. Ale nie wcześniej.
Niewielu to jednak rozumie. Na szczęście nad Wisłą wciąż nieco więcej niż nad Ebro.
Interesujące i godne rozpropagowania. Ciekawe ile osób przeczyta ten tekst ze zrozumieniem?
ciekaw jestem czy autor artykułu pracowałby za te 200-300 euro jakby ceny artykułów były takie jak w Hiszpanii….nie dziwić się, nikt nie chce pracować poniżej 1000e jak to jest uwłaczające ludzkiej godności i pozwala tylko wyżyć do następnej wypłaty a i nie zawsze…w Polsce prywaciarze okradają Państwo zatrudniając na tzw czarno i jeszcze nie płacąc za nadgodziny. A przecież jakby tak właśnie ich zacząć sprawdzać to może skończył by się system pracy „Ty zapier…lasz ja zarabiam” – i choć wiem że pracodawcom nie jest łatwo to może zaczęliby szukać sposobu na uczciwy zarobek.
Autor artykułu w Polsce też nie pracuje za 200-300 euro, więc nie widzę, do czego niby ten komentarz. Ceny w Hiszpanii, w porównaniu z Polską są czasami porównywalne (mleko w supermarkecie, benzyna na stacji), czasami wyższe (wizyta w kawiarni lub u fryzjera, nocleg w dobrym hotelu), a czasami niższe (zakup mieszkania). Średnio nawet jeśli wyjdzie troszkę więcej, to moim zdaniem tylko troszkę. Madryt jest bez wątpienia droższy od Warszawy, ale Madryt to nie cała Hiszpania.
A co do systemu „Ty zapier…lasz ja zarabiam”, określanego potocznie jako kapitalizm, były już w Polsce czasy, gdy go nie było… Ba, do dziś chyba jest na świecie (w Azji) przynajmniej jedno państwo, w którym system ów wciąż jest oficjalnie tępiony. Niestety, jakoś zawsze w historii ludzkości ludzie (przynajmniej ci, co w ramach niebycia wykorzystywanymi nie pomarli z głodu) robili wszystko, by z tych komunistycznych rajów wydostać się do jakiegoś kapitalistycznego piekła.
Swoją winę za taką sytuację (wygórowane żądania w stosunku do umiejętności) ponosi system szkolenia. W Polsce utarło się powiedzenie, że idąc na studia idziesz na imprezę. I tak naprawdę dopóki będzie nieuczciwa konkurencja w postaci „bezpłatnych” (wszyscy za nie płacimy w podatkach) studiów. Gdyby studia wypuszczające studentów z papierkiem a bez wiedzy, zaczęły bankrutować wtedy automatycznie podniósł by się poziom nauczania, ponieważ każda uczelnia walczyła by o studenta i zapewniała mu najlepsze praktyki i przygotowanie do pracy.
W zasadzie zgoda, choć nie do końca. Wszystko powyższe tak by mogło działać, gdyby młodzi ludzie, wybierający kierunek kształcenia, byli całkowicie racjonalni. Niestety, duża ich część woli, by studia były łatwe. A takie przeważnie nie są później szczególnie przydatne. W efekcie na wolnym rynku „dobre” studia humanistyczne pewnie by się jakoś wybroniły, ale już ścisłe (poza może informatyką i kilkoma kierunkami technicznymi) przędłyby prawdopodobnie nie lepiej niż Korwin w wyborach. A ludzi po takich studiach potrzeba na rynku pracy o wiele więcej niż socjologów i kulturoznawców.
I nie ma sensu mówić, że powinien tu zadziałać wolny rynek (czyli na dłuższą metę dobór naturalny), bo w dzisiejszym świecie głupsi i bardziej leniwi namnażają się szybciej niż mądrzejsi i pracowitsi, a ogólna degeneracja nie jest w niczyim interesie.