O 21:30 na kanale Discovery szykuje się dziś polska premiera amerykańskiego serialu dokumentalnego „Naoczny świadek”. Jako że współpracuję przy kampanii PR tego programu, czuję się z tej okazji w obowiązku napisać parę słów, i to nie tylko o samym serialu, ale i o szerszym zjawisku, które „Naoczny świadek” reprezentuje. Chodzi o wykorzystanie przez tzw. media tradycyjne publikowanych w internecie przekazów tworzonych przez dziennikarzy-amatorów. Czyli – szerzej – o dziennikarstwo obywatelskie.
Dziennikarstwo obywatelskie to – jak zapewne wszyscy odwiedzający tego bloga dobrze wiedzą – zbiorcza nazwa przekazów o charakterze dziennikarskim, tworzonych przez ludzi nie zajmujących się zawodowo działalnością medialną. Pod pojęciem tym rozumie się współcześnie szeroką gamę przekazów, od tekstów quasi-dziennikarskich na blogach i forach, po relacje o charakterze wizualnym (zdjęcia, filmy), publikowane w serwisach wideo i na portalach społecznościowych.
Samo zjawisko dziennikarstwa obywatelskiego nie jest nowe. Prawdopodobnie istniało od zarania dziejów (jego źródeł można upatrywać w znanej zapewne już naszym pierwszym mówiącym przodkom plotce), przed epoką internetu miało jednak bardzo ograniczony zasięg. Dotarcie do odbiorców wiązało się bowiem z kosztami, których wymagała dystrybucja przekazu (poczatkowo po prostu jego wykrzyczenie, potem druk, później transmisja audiowizualna. Do niedawna zatem co prawda każdy mógł sobie tworzyć treści dziennikarskie lub pokrewne, ale tylko niewielu mogło sobie pozwolić na ich dystrybucję poza najbliższym sąsiedztwem.
Internet oraz towarzyszący mu postęp techniczny ostatnich lat dokonały tu rewolucji. Praktycznie każdy z nas dysponuje dziś telefonem komórkowym z aparatem fotograficznym, kamerą oraz dostępem do internetu, dzięki któremu to, co sfotografuje lub nagra może w ciągu kilku minut zobaczyć osoba po drugiej stronie kuli ziemskiej. Ułatwiają to serwisy wideo, takie jak YouTube czy polska Wrzuta, na których każdy może (niekiedy po założeniu konta, niekiedy anonimowo) umieścić za darmo samodzielnie zrobiony film. Potem wystarczy, że link do filmu pojawi się np. na serwisie social news (to strony, których sami użytkownicy sami decydują, czy dana informacja jest atrakcyjna i „wykopują” interesujące artykuły: najsłynniejsze to Digg, Reddit i Twitter, a na polskim podwórku – Wykop), by zapewnić przekazowi, który internauci uznają go za interesujący i warty „wykopania”, nawet do kilku milionów odbiorców na dobę.
W efekcie zwykły przechodzień, który staje się świadkiem spektakularnego wypadku lub niezwykłego zdarzenia, szybko jest w stanie stworzyć przekaz, z którym nie mogą konkurować normalni dziennikarze. I bynajmniej nie chodzi tu o jakość: większość tego, co tworzą amatorzy, ciągle nie dorównuje jakością techniczną owocom pracy dziennikarzy. Nie tylko dlatego, że przeciętna kamera w telefonie ma znacznie gorsze parametry techniczne, niż profesjonalna kamera z operatorem, którą wyśle na miejsce stacja telewizyjna. To jednak przechodzień jest na miejscu pierwszy, więc to jego przekaz zdominuje relacje w serwisach informacyjnych, nawet jeśli jakość przekazu będzie pozostawiała wiele do życzenia. Najlepszym tego przykładem utrwalone przez amatorów momenty uderzeń samolotów w wieże World Trade Center, które – mimo braków technicznych – zobaczyła w 2001 większość widzów na Ziemi.
Oczywiście nagrania takie jak WTC to mniej niż promil tego, co publikuje się na YouTubie czy LiveLeak (ba, większość tego, co dostaje użytkownik szukający tych nagrań na wspomnianych serwisach, to fejki). Wiekszość filmów umieszczanych w Sieci przez nieprofesjonalistów to amatorskie filmiki, które nie interesują nikogo poza najbliższym kręgiem ich rzeczywistych lub wirtualnych znajomych. Prawdziwe perły, które podbiją Digg lub Wykop, trafiają się tu procentowo rzadziej niż w przypadku profesjonalnych mediów. Ale wygrywają w liczbach bezwzględnych.
Dzieje się tak, ponieważ liczba profesjonalnych dziennikarzy jest skończona i wynosi najwyżej kilkadziesiąt-kilkaset tysięcy osób w skali świata. Tymczasem potencjalnych dziennikarzy obywatelskich (czyli ludzi wyposażonych w komórkę z aparatem lub kamerą) mamy już na Ziemi więcej niż miliard. Ta liczba gwarantuje, że to z ich rąk coraz częściej będą wychodzić przekazy, z którymi media tradycyjne nie wygrają. Nie dlatego, że nie mają na to środków. Po prostu „zwykli” dziennikarze nie mogą być wszędzie, nie mają więc szans być w każdym miejscu, w którym zdarza się wypadek lub coś interesującego. Są tam za to zwykli ludzie. Ci świadkowie musieli kiedyś zadowolić się opowiedzeniem swej historii profesjonalnemu dziennikarzowi, który zresztą mógł na miejsce przyjechać, ale też mógł i nie przyjechać. I o całej sprawie mógł zawsze potem poinformować zniekształcając relację opowiadającego lub wręcz przeinaczając jego słowa.
Dziś nie trzeba czekać na dziennikarza. Już w momencie samemu można samemu nagrać materiał ze zdarzenia i umieścić go w sieci. W dodatku przekaz ten opowie całą historię w taki sposób i z takiego punktu widzenia, jak jego autor sobie życzy. Internetowy fenomen „Cut out the middleman” coraz szerzej obejmuje tym samym także dostawców informacji.
To ostatnie zjawisko nabiera szczególnej istotności, gdy temat przekazu jest kontrowersyjny. W mediach lub ich okolicach obecne są grupy nacisku (politycy, firmy prywatne), których aktywność może blokować niewygodne dla nich treści. Dziennikarz obywatelski takich grup się nie boi, zwłaszcza gdy jest anonimowy. Nic dziwnego, że – jak wynika z badań MillwardBrown SMG/KRC przeprowadzonych rok temu na zlecenie D-Link Polska – Polacy na ogół bardziej wierzą blogerom i innym internautom niż profesjonalnym redakcjom.
Trzeba teraz odpowiedzieć sobie na pytanie o motywację dziennikarzy obywatelskich. W przeciwieństwie do dziennikarzy zawodowych, na ogół nie dostają oni za swoje utwory gratyfikacji finansowych – a mimo to publikują. Grę tutaj najczęściej odgrywają zatem czynniki psychologiczne. Mogą one mieć charakter:
- egoistyczny: twórcy takich przekazów tworzą je, by przyciągnąć uwagę, pokazać swe umiejętności, wypromować swój kanał na YouTubie lub blog;
- altruistyczny: widzą problem i chcą o nim poinformować, pokazać innym, gdzie czyha niebezpieczeństwo lub czego nie należy robić;
- potrzeby ekspresji – chcą po pokazać coś innym, dlatego, że uważają to za interesujące i warte odnotowania lub np. śmieszne.
Dziennikarze obywatelscy działają więc społecznie, na czym zresztą często pasożytują tradycyjne media. Na przykład „profesjonalni” dziennikarze bardzo często sięgają po kontent tworzony przez internautów, zwłaszcza jeśli daje widoki na to, że przyciągnie uwagę widzów lub czytelników. A to w internecie jest łatwe do weryfikacji, bo bardzo często materiał znaleziony przez dziennikarza już został sprawdzony na okoliczność swej siły i atrakcyjności (przez społeczność rozmaitych Diggów), więc z góry wiadomo, że się dobrze „sprzeda”. W mediach tradycyjnych taki news obejrzy potem znacznie więcej osób, niż widziało go na oryginalnym blogu, a wierszówkę lub honorarium dostaje często właśnie znalazca – autor materiału prasowego lub telewizyjnego – a nie twórca oryginalnego przekazu.
Wszystko to nie zmienia oczywiście faktu, że użytkownicy internetu przełamali już monopol mediów tradycyjnych na informację, i że zakres oddziaływania „starych” mediów i pracujących dla nich dziennikarzy stopniowo się kurczy. Już dziś, gdyby tradycyjne media po prostu zniknęły, dziurę informacyjną szybko dało by się załatać, choćby w oparciu o dziennikarstwo obywatelskie – czego przykład mogliśmy oglądać w Polsce kilka tygodni temu, gdy to w reakcji na nagranie wideo, którego bohater wystrzelił kotka z dmuchawy do zboża, internauci skrzykneli się, zlokalizowali gagatka i przekazali jego dane policji, która dzięki temu mogła w rekordowym jak na polskie warunki czasie zatrzymać sprawcę wykroczenia.
W tym miejscu pojawiają się także programy takie jak „Naoczny świadek”, które wykorzystują wyłącznie treści tworzone przez dziennikarzy obywatelskich. Sama idea nie jest tu nowa – wystarczy wspomnieć o portalach internetowych, bądź nawet serwisach informacyjnych, nastawionych przede wszystkim na „user generated content” – by wspomnieć choćby strony alert.pl czy (częsciowo) sfora.pl. Internauci wysyłają na te strony gorące informacje na temat wydarzeń, w środku których się znaleźli, dzięki czemu ich relacje mogą dotrzeć do zainteresowanych problemem odbiorców w bardzo krótkim czasie.
„Naoczny świadek” idzie jednak o krok dalej w selekcji materiałów, kierując się nie tyle ogólną atrakcyjnością tematu, ile oczekiwaniami grupy docelowej programu. Tworzą ją przede wszystkim mężczyźni, najpewniej mieszkańcy dużych miast w wieku 25-45, lubiący mocne wrażenia i szukający – także w rozrywce – wysokiego poziomu adrenaliny.
Ale adrenalina to nie wszystko. Już starożytni Rzymianie wiedzieli, że w widowiskach nie chodzi tylko o to, by coś było pobudzające – trzeba jeszcze, by było autentyczne (i dlatego w swoich cyrkach rzucali prawdziwych ludzi prawdziwym lwom na pożarcie). Nie wstrzymujemy oddechu, gdy wiemy, że będzie happy end lub że osoba, której coś grozi, to opłacony aktor. Ludzie o wiele łatwiej reagują emocjami, gdy mają świadomość, że coś zdarzyło się rzeczywiście, a nie tylko na ekranie – stąd popularność serwisów informacyjnych i programów interwencyjnych. A cóż może być bardziej autentycznego niż np. nagranie, na którym widzimy wybuch fabryki, lub film nakręcony w samochodzie ściganym przez tornado?
Wróćmy jednak do grupy docelowej. W dzisiejszych czasach odbiorcy ci, na ogół doskonale zaznajomieni z komputerem i internetem, przyzwyczaili się do tego, że jeśli chce się emocji czy autentyczności, to się po prostu siada przed komputerem i klika. Po kilku minutach poszukiwań znajduje się emocje, autentyczność lub jedno i drugie.
Trzeba jednak poszukać – czyli wykonać czynność, na którą nie zawsze ma ochotę zmęczony codzienną gonitwą współczesny człowiek, którego aparat poznawczy często jest zbyt przeciążony wciąż napływajacymi newsami, by pozwolić sobie na rzeczywiście efektywną selekcję. Tymczasem „Naoczny świadek” pozwala tu pójść na skróty: zapewnia wyselekcjonowane, emocjonujące i jednocześnie prawdziwe informacje i przekazy, skondensowane w jednym kilkudziesięciominutowym odcinku. Gwarantuje tym samym, że konsument, oczekujący mocnych i jednocześnie autentycznych wrażeń, dostanie dokładnie to, czego pragnie. I to w najkrótszym możliwym czasie.
Cóż za zawoalowana reklama 🙂 Tego też uczycie?
“Zawoalowana”? Przecież napisałem już na wstępie, z jakiego powodu ten tekst powstał 😉
PS. Tak, tego tez uczymy 🙂