Nie ma niedorzeczności, w którą człek by nie uwierzył. Dwa tysiące lat temu świat był pełen bogów i bogiń, każda rzeczka miała swoją nimfę, a przyszłość dało się poznać oglądając flaki zarżniętego wołu. Przed pięcioma wiekami na porządku dziennym były opętania, w lasach straszyły ogry i Baby Jagi, w łóżkach dusiły inkuby i sukuby, a stosy nie nadążały z paleniem kobiet, które przysięgały, że spółkują z Szatanem. Dwieście lat temu na Litwie roiło się od upiorów (jednym z nich był Gustaw-Konrad), Rumunia opanowana była przez wampiry (które czasami nawet emigrowały za krwią do Londynu), a w cywilizowanych Alpach Victor Frankenstein zszywał mozolnie swojego potwora. W dwudziestym wieku świat zaczęły nawiedzać istoty pozaziemskie, różne zielone, żółte i niebieskie ufoludki, początkowo z Marsa, potem z Tytana lub Andromedy. Z reguły przylatywały w talerzach i łapały Amerykanów, by poddawać ich badaniom i eksperymentom. W Polsce XXI wieku wyspecjalizowani w telepatycznych operacjach narządów wewnętrznych Filipińczycy trzepią większą kasę niż najlepsi chirurdzy, Matka Boska objawia się na niemytych szybach, zaś medialny uzdrowiciel machając rękami „elektryzuje” stojącą przed telewizorami wodę, która dzięki temu zyskuje właściwości lecznicze. W świadomości ludu nie ma dziś większej różnicy między lekarzem i bioenergoterapeutą – jeden i drugi odprawia jakieś czary, które czasami pomagają, a czasami nie. Polacy zgodnie stwierdzają, że leki z Bożej apteki, czyli ziółka i marchewka, leczą choroby wszelakie nie mniej skutecznie niż wyprodukowane przez człowieka syntetyki. Nie dość na tym, 97 procent Polaków deklaruje, że wierzy w Boga (sondaż przeprowadzony przez TNS OBOP na zlecenie miesięcznika “Reader´s Digest” w 14 krajach europejskich, opublikowany 9 III 2005), pozostali wierzą zaś często w jeszcze dziwniejsze rzeczy, jak postmodernizm, dekonstruktywizm, socjalizm, marksizm czy queer theory. Nie wspomnę już o tych, którzy często sny prorocze mają, czy o relacjach osób opuszczających własne ciało w czasie śmierci klinicznej, by polatać sobie po tunelu ze światłem na końcu lub polewitować ponad łóżkiem. Jak to zatem jest? Czy wszystkie te dziwne zjawiska są realnym elementem świata? Świata, którego przecież wciąż jeszcze dobrze nie znamy, w którym zresztą występują rzeczy znacznie bardziej niepojęte dla przeciętnego umysłu, niż duch babci w studni: czarne dziury, dziwna materia czy wiązania kwantowe.

Skąd się zatem biorą wierzenia nie poparte faktami, przesądy i zabobony? Cóż, główna odpowiedzialność spoczywa na tym, co umożliwia nam, ludziom, logiczne myślenie: na regułach wnioskowania (takich jak np. analogia) i wypływających z nich zniekształceniach poznawczych. Jednym z takich zniekształceń jest znana psychologom społecznym heurystyka dostępności: mojej sąsiadce pomógł znachor, więc wierzę, że znachorowie pomagają. Generalnie śnisz kilka razy w ciągu nocy, zatem w ciągu roku masz ok. 1000-2000 snów, które oczywiście szybko zapominasz, o ile nie wydarzy się coś niecodziennego, co można z którymś z ostatnich, pamietanych jeszcze snów powiązać. . W takim wypadku sen zostanie zapamiętany i długo będziesz opowiadać, jak to sny się sprawdzają („śniły mi się w nocy zęby, a dziś sąsiadka umarła”, „ciocia wpadła niespodziewanie dwa dni po tym, jak mi się śniła”). Tymczasem rachunek prawdopodobieństwa wskazuje, że przy wystarczająco wielu snach i skończonej liczbie osób, które mogą się przyśnić, nie do uniknięcia jest koincydencja typu „ktoś nam się śni, po czym na jawie pojawia się w naszym życiu”.

Innym źródłem zjawisk paranormalnych są niezwykłe reakcje naszych neuronów w niezwykłych warunkach (heurystyki są reakcjami neuronów na warunki względnie normalne) Genewskiemu neurologowi Olafowi Blanke udało się wywołać wrażenie pozostawania poza ciałem u 43-letniej kobiety, gdy drażnił prądem elektrycznym prawy zakręt kątowy w jej płacie skroniowym. Przy łagodnej stymulacji pacjentka odnosiła wrażenie zapadania się w łóżku lub spadania z wysokości. Po zastosowaniu silniejszych bodźców twierdziła, że „ogląda siebie z góry leżącą w łóżku, lecz widzi jedynie nogi i dolną część tułowia”. Jeszcze mocniejsze ładunki dały „wrażenie unoszenia się około dwóch metrów nad łóżkiem, pod samym sufitem”.

Rozpracowawszy zagadki lewitacji, badacze wzięli się za ekstazę religijną i obcowanie z Bogiem. Andrew Newberg i Eugene D’Aquili z University of Pennsylvanią stwierdzili, że skaning mózgów buddyjskich mnichów pogrążonych w medytacjach czy też modlących się zakonnic wykazuje zaskakująco niski poziom aktywności w obszarze tylnego płata ciemieniowego górnego, który przypadkiem jest również obszarem rozpoznawania relacji przestrzennych. Ludziom, którzy z mają uszkodzoną tę część mózgu, ogromne trudności sprawia poruszanie się, nawet po własnym domu. Gdy obszar ten działa normalnie, odczuwamy wyraźnie oddzielenie sfery wewnętrznej od świata zewnętrznego. Natomiast gdy przejdzie w stan hibernacji – np. w czasie głębokiej modlitwy lub medytacji – granica między światami się zaciera i przestajemy rozróżniać, co dzieje się wewnątrz naszego ciała, a co poza nim. Buddyjscy mnisi mają wtedy wrażenie jedności ze Wszechświatem, zakonnice odczuwają obecność Boga.

Doznania tego rodzaju mogą też zostać wywołane przez niedotlenienie mózgu, np. w czasie śmierci klinicznej. W pewnych holenderskich badaniach z roku 2001 pacjenci po zawale serca, przywróceni do życia ze stanu śmierci klinicznej, relacjonowali to, co przeżyli. Niemal każdy odczuwał coś innego: jedni mieli poczucie wyzwolenia z własnego ciała, inni widzieli światełko na końcu długiego tunelu, jeszcze inni opowiadali, jak rozmawiali ze zmarłymi członkami swojej rodziny. Ponieważ na co dzień odbieramy bodźce dochodzące z zewnątrz, to gdy jakąś część mózgu nie funkcjonuje normalnie, wysyłając fałszywe sygnały, inna jego część interpretuje je jako wydarzenia zewnętrzne.

Najnowsze badania (polecam tutaj wyborną książkę Antonia Damasio, „Błąd Kartezjusza”) zadają kłam przekonaniu, że umysł i cała sfera duchowa są czymś odmiennym niż ciało i mózg, ba, zaprzeczają nawet, by mózg dało się wyróżnić z ciała. W rzeczywistości wszelka aktywność umysłowa polega na procesach zachodzących w obrębie lewej i prawej półkuli, sterowanych jednak aktywnością podkorową i reakcjami systemu hormonalnego. Kora mózgowa, w której gnieździ się nasza świadomość, koordynuje sygnały dochodzące ze świata zewnętrznego i z wnętrza ciała – ale świadomość to tylko wierzchołek góry lodowej: z 99,99 procent przetwarzanych przez nasz mózg informacji nie zdajemy sobie sprawy. Bezpośrednio mamy wgląd w subiektywnie przez nas przeżywane myśli i uczucia, powstające w następstwie reakcji neuronów – do samych reakcji nie mamy jednak dostępu. Chyba że zrobimy sobie tomografię pozytronową.

Wszystko jest zatem w mózgu i na mózgu się kończy. Mózg zaś czasami rzeczywistość odbiera bardziej adekwatnie, czasami mniej – my zaś tę adekwatność możemy nawet w pewnym stopniu kontrolować. Pragnąc kontaktu z duchami przodków, Indianie wcinali peyotl. Bitnicy badali granice rzeczywistości przy pomocy LSD i meskaliny. Ich śladami poszli hipisi. Współcześnie by zmienić sobie percepcję, wystarczy pooddychać powietrzem na korytarzu w akademiku:) Jak napisał kiedyś Michael Shermer, w samej rzeczywistości nie ma niczego paranormalnego ani nadprzyrodzonego. Istnieją wyłącznie rzeczy czy zjawiska normalne i naturalne oraz zagadki, których na razie nie potrafimy rozwiązać. I jest sprawą nauki, a nie religii czy magii, znalezienie na nie odpowiedzi odwołujących się do przyczyn naturalnych, a nie nadprzyrodzonych.

12 komentarzy

  1. bardzo ladnie napisane, bardzo ciekawe i bardzo idealistyczne… jakaz cudowna konstatacja byloby stwierdzic, ze nasz gatunek kieruje sie racjonalnymi przeslankami! ale powineines wiedzic, ze tak nie jest. w gruncie rzeczymozna nas okreslic jako ambitne malpy, bez powodzenia probujace przeskoczyc fakt, ze czesc naszego mozgu odziedziczylismy po gadach i jak przyjdzie co do czego, gadzi instynkt predestynuje nas raczej do zachowan typu zabij-co-nie-zabije-cie-pierwsze niz do pisania symfonii. oczywiscie to piekne, ze mimo wszystko probujemy posiwecac na pisanie symfonii nieracjonalnie duzo czasu, ale fakty pozostaja faktami. co gorsza, wbrew zdrowemu rozsadkowi szukamy raczej zbawienia niz wiedzy – a zbawienie potrafi obiecac nam tylko wiara, nie nauka. nauka mowi rozsadnie: umrzecie i zjedza was robale, oto cala niesmiertlelnosc. ale przez nasza chec pisanai symfonii wierzymy,z e zaslugujemyna cos wiecej niz kazde inne zywe stworzenie,wiec stwarzamy sobie mity, ktore pozwalaja mniej bac sie smierci i w razie czego miec pretensje do nieskonczenie wielkiego, ktore robi z nami, co chce. wszystko o tym wiedzial dostojewski i napisal w 'biesach’.

    bigapple1
  2. OK, tylko z tego, że wiara obiecuje nam zbawienie, zadne zbawienie obiektywnie nie wynika – nauka zaś zbawia: dziś od rozlicznych chorób (także chorób duszy, takich jak depresja), jutro może i od samej śmierci. Dlatego w sporze wiary z nauką nie mam watpliwości, po której stanąć stronie.

  3. Hmmm, to nie tak, że „zbawia” każda nauka – i wymyślenie bomby atomowej, i opracowanie bardziej wydajnej technologii zabijania Żydów są tu dobrymi kontrprzykładami. Technologia nigdy nie jest zła sama w sobie – bo nie posiada umysłu ni woli. Zło czyni z definicji tylko człowiek.
    Mnie chodziło o takie przykłady postępu, jak wynalezienie leków i szczepionek na śmiertelne kiedyś choroby, takie jak dżuma, cholera, malaria. Nie umieramy dziś w męczarniach na cukrzycę, jak to miało miejsce 100 lat temu… Pomyśl o tym, jak w XIX wieku (przed epoką znieczulenia miejscowego i wypełnień) wyglądała stomatologia i czy chciałbyś żyjąc wtedy w ogóle mieć zęby:) Nie twierdzę, że nauka kiedykolwiek rozwiąże wszystkie nasze problemy (niektóre są integralną częścią natury człowieka), tylko że wiedza jest zawsze lepsza od ignorancji.

  4. slusznie zauwazasz,z e nauka nei jest sama w sobie dobra. pzyklad: te same szczepionki, ktore chronia amerykanskie dzieci przez smeirtelnie niebezpieczna choroba, sprawily – jak sie teraz okazuje – ze wiele z nich ma autyzm i juz sie z niego nie wyleczy. i nie jest to nawet wynikiem czyjejs zlej woli, ale obosiecznosci technologii, z ktorych konsekwencji nei zdajemy sobei w swojej krotkowzrocznosci sprawy. jednak wracajac dopunktu wyjscia twojego eseju – mysle, ze jestes odrobine niekonsekwentny. skoro – jesli slusznie ozumiem – zauwazasz,ze nie ma sensu rozdzielac ludzkiego jestestwa na dusze i cialo, to nei ma sensu oczekwiac, ze nauka, ktora z natury swojej nei zajmuje sie rzeczami wymykajacymi sie naukowemu (= kwantyfikowalnemu, matematycznemu) opisowi, to nie ma sensu oczekiwac,ze nauka jest w stanie calosciowo opisac nasza kondycje. przynajmiej takmisie wydaje: moze arto zauwazyc, ze psychologie uwazam za szarlatanerie nie lepsza niz filipinscy uzdrawiacze. 🙂 a skoro przy tym jestsmy, czytales moze piekna ksiazke pt. 'szamani i psychoterapeuci’ (nei jestem pewna czy tak dokladnie, jesli chcesz, poszukam i sprawdze),wydana dawno temu w PIWowskiej serii '+/- niesknczonosc’? jesli nie,to polecam.

    bigapple1
  5. Książki przez Ciebie wspomnianej nie czytałem (chętnie się z nią zapoznam, sam uważam psychoterapię za szarlatanerię), natomiast mimo wszystko upieram się, że nauka jest w stanie całościowo opisać naszą, ludzką kondycję, choć bynajmniej opis nie musi być matematyczny. Przykładem jest wspaniała książka Stevena Pinkera „The Blank Slate”, przetłumaczona ostatnio na polski jako „Tabula rasa”, w której autor pokazuje, jak to nauka odpowiedziała już dawno na większość nurtujących ludzkość od zarania dziejów pytań – sęk tylko w tym że większości tych odpowiedzi dziennikarze do tej pory jeszcze nie przetrawili, więc i prosty Kowalski nic o nich nie wie:)))

    Co do psychologii, wydzieliłbym humanistyczne gdybania i powstające wokół nich podejrzane psychoterapie, jak gestalt, psychoanaliza czy ustawienia helingerowskie. To wszystko niewiele różni się od znachorstwa i szarlatanerii. Pozostaje jednak psychologia konkretna: eksperymentalna, poznawcza, społeczna, wreszcie neuropsychologia i neurofarmakologia. Te niezwykle ciekawe dziedziny dają nam niesamowity wgląd w funkcjonowanie naszej psychiki, pozwalają też w sposób najzupełniej naukowy (oddziaływanie substancji chemicznych na ściśle określone rejony mózgu) uporać się z takimi bolączkami ludzkości, jak choroby psychiczne czy depresja. Dlatego trudno uznać całą psychologię za szarlatanerię.

  6. ’the blank slate’ nie czytalam, ale sie rozejrze… jednak mimo wszytsko uwazam, ze nie ma sensu redukcjonistyczne podejscie do ludzkiego zycia. a w tej ksiazce, o ktorej ci wpsominam, jest opisanych mase przypadkow, keidy dwoch ludzi z roznych kregow kulturowych – np. amazonskich indian i amerykanskich PhDs probowano leczyc z identyczncyh problemow psychicznych tymi samymi metodami. i co? psychotropy i fachowa terapia na nic sie zdaly indianom, ktorzy zdrowieli po jednej wizycie u szamana. PhDs szamanow wysmiewali,ale za to reagowali na leki i terapie. ciekawe, prawda? 🙂

    o chocrobach psychiocznych i depresji wiem wiecej, nz bym chciala, imoze dlatego tak gardzepsychologia. mimo wszytskich dobrych intencji – sadze, ze efekty w tej dziedzinie sa… kwestia woli i wiary pacjenta (!). i co na to nauka? zwykle bezradnie rozklada ramionka…

    bigapple1
  7. Efekty placebo też już zostały w psychologii eksperymentalnie przebadane, wola i wiara pacjenta ważne są zaś przy wychodzeniu z niemal każdej choroby – czy jednak gardzimy z tego powodu medycyną? Z psychoterapią ten jednak jest problem, że cała sprowadza się właściwie tylko i wyłącznie do efektów placebo, bo i stany psychiczne, w przeciwieństwie do takiej grypy, czy wrzodów żołądka są przede wszystkim subiektywne: szczęśliwi jesteśmy wtedy, kiedy czujemy, że jesteśmy szczęśliwi, a depresję mamy, gdy wiemy, że mamy depresję. Nie znaczy to bynajmniej, że sobie szczęście czy depresję zawsze wmawiamy i wymyślamy – po prostu tak a nie inaczej interpretujemy własne stany psychiczne, które jednak na wstępie już mają pozytywne lub negatywne zabarwienie emocjonalne. Odczuwam na przykład realne mrowienie w żołądku i w zależności od sytuacji interpretuję to jako strach, podniecenie, lub stan zakochania; poranne obniżenie nastroju przypisać mogę zaś bądź beznadziejności istnienia, bądźtymczasowemu obniżeniu poziomów serotoniny i/lub dopaminy w moich neuronach, z czym mogę sobie poradzić oddając się jakimś pasjonującym myślom lub czynnościom, spotykając nowych, sympatycznych ludzi, w ostateczności coś łykając.

  8. tiaaa. chyba wiem, co masz na mysli. z teorii,ze skoro cos nie ma okreslonych fizycznych objawow, rozni wysnuwaja dosc abdsurdalne wnioski. slyszalam ostatnio w moim lokalnym radio WNYC jednego wyksztalconego jelopa z akademickim tytulem, co twierdzil, ze choroby psychiczne to nie zadne choroby – bo nie wiaza sie z zadnym fizycznie identyfikowalnym zespolem symptomow – tylko 'metafory’.

    nie nawoluje bynajmniej do gardzenia medycyna. uwazam tylko, ze sa regiony,w ktorej nie ma ona nic ciekawego do zaoferowania, i to nie daletgo, ze jej technologie sa niedoskonale, tylko ze nie do jej dziedziny nalezy leczenie dusz. i jakkolwiek neinaukowo to brzmi, nie znalazlam na razie powodu, zeby zmienic zdanie.

    bigapple1
  9. zainteresował mnie ten fragment o badaniach mózgów medytujących mnichów i zakonnic.
    nie uważasz, że to dość niesamowite, że ludzie opracowali techniki medytacyjne te kilkadziesiąt wieków temu, a dziś można opisać ich oddziaływanie w kategoriach fizykalistycznych?

    niesamowite i dość zabawne…
    nie wiem czy przystawianie wiary-sugestii czy autosugestii do wiary religijnej bądź para-religijnej to nie jest małe nadużycie.
    z aktualnymi od czasów Hume’a (czy nawet Protagorasa;) argumentami „oświeceniowymi” trudno się nie zgadzać – przesądy rzecz straszna
    ale warto pamiętać, że wyniki badań panów naukowców z Pennsylvanii nie są niczym więcej niż próbą opisu danych doświadczeń „z zewnątrz” – różnica perspektywy nie dodaje mocy światopoglądom, choć naturalnie optyka naukowców gwarantuje pewien rodzaj intersubiektywności
    nie wiem czy dobrze zrozumiałem, ale mam wrażenie, że od tego co piszesz krok już tylko do innego przesądu.

    i jeszcze jedno: medytacja (modlitwa prawdopodbnie też) jest środkiem, a nie celem. nikt nie zaleca medytacji, by „doświadczyć wrażenia jedności z Wszechświatem”, jeśli już to raczej by być lepszym dla innych i samego siebie.
    ewentualne doktryny próbujące tłumaczyć świat w oparciu o doświadczenia medytacyjne są niejako produktem ubocznym i same w sobie nie dają niczego. ciekawe, że jednym z owoców medytacji ma być uświadamianie sobie mechanizmów działania naszego umysłu – tyle że „od wewnątrz”:)

    pozdrawiam ciepło i dziękuję za kognitywistykę w odrobinę bardziej ludzkim wydaniu;]

    p.s. zaryzykowałbym stwierdzenie, że „dekonstrukcjonizm”, jeśli już ktoś porywa się na takie słowa, też opiera się na perspektywie średnio przystającej do tej, którą zdajesz się reprezentować, co nie podciąga go bynajmniej pod obskurancką kategorię WIARY:)

    Gość: hubert_sobecki@yahoo.co.uk, chello084010072197.chello.pl
  10. Ależ cały właściwie otaczający nas świat (poza osiągnięciami dwudziesto- i dwudziestopierwszowiecznej techniki) został stworzony/opracowany przez ludzi, którzy nie potrafili opisywać tego, co robią w kategoriach fizykalistycznych – co jednak w zaden sposób ani nie powiększa, ani nie umniejsza (dla mnie przynajmniej) ich zasług. Ba, opracowanie dobrej technologii mumifikacji wydaje się znacznie większym osiągnięciem technicznym, niż „odkrycie” medytacji, do której inklinację zresztą prawdopodobnie sama ewolucja nam w mózgi wbudowała…

    Co do zabobonu (religii, ideologii), jest nim dla mnie wszystko, w co człowiek wierzy nie posiadając ani logicznych przesłanek, ani naukowych dowodów: tu niestety zaliczam postmodernizm czy dekonstrukcjonizm, jako że dotąd nie słyszałem o żadnym eksperymencie weryfikującym lub falsyfikującym twierdzenia np. Derridy (gdybyśmy założyli, że w ogóle da się je wyekstrahować z jego tekstów)…

    Reszta na watku głównym. Pozdrawiam równie ciepło:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *