Odkąd pamiętam, uwielbiałem czytać – zwłaszcza o świecie i wypełniających go żywych istotach. Do pewnego momentu było to wszystko bardzo chaotyczne; dopiero lektura „Psychologii i życia” Philipa Zimbardo ostatecznie skierowała me zainteresowania na ludzki umysł. Raz przeczytany Zimbardo poszedł w kąt, zainteresowania pozostały.

Dziś zatem czytam głównie neurobiologów, kognitywistów i psychologów ewolucyjnych: z czego najczęściej tych ostatnich, gdyż najsprawniej radzą sobie z piórem. Niedoścignionym wzorem tego, jak atrakcyjnie komunikować suche fakty naukowe, jest dla mnie „Tabula rasa” Stevena Pinkera w tłumaczeniu Agnieszki Nowak. Czytać to można w kółko, a i tak bez przerwy porywa – jak Gombrowicz. Drugie z wielkich dzieł rozczochranego Kanadyjczyka, „How the Mind Works”, zostało na polski przełożone bez polotu, szczęściem dobrzy ludzie pomogli mi zdobyć audiobook w wersji oryginalnej. Dzięki temu zrytmizowany heksametr niemal co wieczór pieści me kowadełka i strzemiączka, póki nie wyląduję w objęciach Morfeusza. Przebija każdą muzę.

Inni ewolucjoniści już mniejsze robią wrażenie, przynajmniej na poziomie formy. Darwin to przyjemna, ale jednak ramota. Skądinąd prekursorski Wilson zostawił kilka dobrych kawałków, zwłaszcza o owadach, lecz generalnie całość nie poraża. Czasami lubię zajrzeć do starego, poczciwego Dawkinsa. Pisze on jędrnie i zadziornie, a przede wszystkim aktualnie: aż trudno uwierzyć, że taki „Samolubny gen” powstał ponad trzy dekady temu. Barwne, soczyste zdania Ridleya pozostawiam sobie na smutne wieczory, co sprawia jednak, że zaglądam do jego dzieł dość rzadko, no, może poza „Genomem”, wielką skarbnicą najbardziej niesamowitych faktów, o jakich wiedziano pod koniec lat 90-tych. Za to do „O pochodzeniu cnoty” mam sentyment – to od tej książki zaczęła się moja przygoda ze scjentyzmem. Tak to jednak z sentymentami bywa, że niektórzy od ich obiektów wolą trzymać się daleko z obawy, że czar pryśnie w trakcie ponownego zbliżenia: tak właśnie mam z „Cnotą”… Gdy mi z kolei zbyt wesoło, wybieram Wrighta i jego stylistycznie ascetyczne „Moralne zwierzę” – „Nonzero” okazało się bowiem zbyt mętne jak na moje nerwy.

Nerwy mam chyba delikatne, bowiem z równowagi potrafi mnie wyprowadzić byle bełkot. Nie do strawienia jest dla mnie zatem większość tekstów humanistycznych (ciekawym powodów polecam jakieś studium krytyczne języka i zawartości takich tekstów, choćby „Modne bzdury” Sokala i Bricmonta). Irytują mnie autorzy, których stan wiedzy ścisłej zatrzymał się na poziomie trzeciej klasy podstawówki, którzy obnosząc się z tym, że nie mają pojęcia o fizyce czy biologii, głoszą swoje prawdy o świecie i człowieku. To, że prawdy owe najczęściej okazują się bądź ładnie sformułowanymi truizmami, bądź niefalsyfikowalną mową-trawą, bądź wreszcie jawnym nonsensem, jakoś nie poprawia mi samopoczucia.

Jeśli zatem chodzi o przedstawicieli nauk humanistycznych, czytuję tylko historyków, filozofów od metodologii nauk, psychologów społecznych i językoznawców. Historię już w dzieciństwie uwielbiałem, szczególnie tę niewspółczesną, i to mi do dziś zostało. Najbardziej pociągają mnie biografie monarchów (w domu mych rodziców do dziś straszy na półkach zebrana przeze mnie kolekcja: niemal cała seria z Ossolineum plus dwie trzecie tej PIW-owskiej), tablice genealogiczne (już taki ze mnie strukturyzujący umysł) oraz mapy i atlasy. Historia daje mi czyste odurzenie, ale nic ponadto, dlatego skłonność do niej tępię u siebie od jakiegoś czasu, jak najgorszy nałóg.

Metodologów i psychologów pochłaniam zawodowo, nie dla przyjemności, bo też i rzadko który oszołamia. W ogóle mam czasem wrażenie, że w Polsce z psychologów tylko społeczni (a i to nie wszyscy) są w stanie jasno wyrażać, o co im chodzi. Doskonale czyta się Dolińskiego, Witkowskiego, Wojciszkego, Baryłę i sypiącą anegdotami babcię Wosińską. Błogo słucha się Marii Lewickiej. Trudno jednak tę błogość nazwać objawieniem.

Językoznawców czytać muszę, bo się językoznawstwem po trosze zajmuję (popełniłem nawet kiedyś językoznawczą książkę). Moim faworytem jest tutaj rodzony szef i promotor, Jerzy Bralczyk. Nikt chyba ze współczesnych nie doszedł w operowaniu polszczyzną do takiego mistrzostwa; za serce chwytają zwłaszcza dzikie orgie erudycji i inteligentnego dowcipu zwane „Leksykonami zdań polskich”. Nad resztą dorobku profesora nie będę się rozwodził, by nie wyjść na lizusa.

Z nie naukowców piszących o zjawiskach społecznych cenię Macieja Rybińskiego, Rafała Ziemkiewicza i Kingę Dunin. Choć nie zawsze jestem się w stanie przyjąć ich punkt widzenia, chylę czoła przed stylem, trzeźwością spojrzenia i odwagą w formułowaniu sądów. Z kolei bliskość ideologiczną znajduję w felietonach Michaela Shermera i Krzysztofa Szymborskiego. Jest z tą bliskością pewien kłopot, gdyż „Świat Nauki”, „Wiedza i Życie” oraz „Charaktery” to miesięczniki, poza tym jednak jestem człowiekiem szczęśliwym.

2 komentarze

  1. szybko,jak na moją skołataną głowę zauwazylem ,że to ,com poprzednio napisał,psu na budę.Zobaczyłem,przeczytałem Pańską wypowiedź zwaną „Abecadło”.Panie,magistrze,tego się kotu nie robi,jak pisała pewna poetessa.TO nie wypada,nie przystoi.Cytujesz Pan zacnych i zgrozę siejesz studentom .Zgoda ,zasypiasz Pan czytając neurobiologów i inych strasznych kognitywistów ,tylko po cholerę piszesz Pan o tym w blogu osobistym?Doładowuje? Ja za czasów asystentury,gdy pojęcie molestowania funkcjonowało li tylko w kapitalistycznych periodykach,podrywałem studentki skutecznie bez wspomagania się literaturą przedmiotu.No, moze czasami coś Norwidem walnąłem,jak łysy warkoczem o beton.Amen/to po lacinie/sorki

    Gość: Odwoływacz, pc108-93.cable.satra.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *