W “Tygodniku Powszechnym” wstrząsający artykuł o tym, ile się trzeba w Polsce nachodzić, chcąc dokonać oficjalnej apostazji (okropne słowo, brzmi jak połączenia aborcji z eutanazją) z Kościoła katolickiego. I to nie samemu, ale z dwoma świadkami – jedną osobę ksiądz może po prostu odesłać z kwitkiem. Co więcej, w większości przypadków nie wystarczy proste oświadczenie woli, że nie chce się napędzać kościelnych statystyk – trzeba mozolnie wytłumaczyć duchownemu, kiedy i w jakich okolicznościach straciliśmy wiarę (domyślnie przyjmuje się, że wszyscy Polacy wierzą w Boga) i wysłuchać wiązanki napomnień, której długość zależy od stopnia determinacji duszpasterza.
Przed przeczytaniem tego tekstu nigdy nie myślałem poważnie o występowaniu ze średniowiecznej instytucji, do której zapisano mnie bez mej wiedzy i zgody 28 lat temu. I to mimo faktu, że w myśl wszelkich znanych kryteriów jestem ateistą – choć przyznam, że nie lubię tu etykietek. W powszechnym odczuciu ateiści to przecież ludzie wierzący w nieistnienie Boga – tymczasem ja w nic takiego nie wierzę. Po prostu uważam (za Dawkinsem, ale nie tylko nim), że, jeśli chodzi o dzisiejszy stan wiedzy, z naukowego punktu widzenia znacznie bardziej prawdopodobne jest nieistnienie niż istnienie Istoty Najwyższej, która miałaby być jednocześnie wszechmocna, wszechwieczna, wszechwiedząca, wszechobecna, ale za to niewidzialna. Podobnie jak bardziej prawdopodobne jest nieistnienie niż istnienie krasnoludków czy Latającego Potwora Spaghetti. Gdyby jednak pewnego dnia pojawił się dowód empiryczny na to, że Bóg, krasnoludki lub Latający Potwór Spaghetti istnieją, przyjąłbym go do wiadomości i fakt istnienia uznał. Nie, nie uwierzyłbym – tak jak i dziś nie wierzę w rzeczy naukowo potwierdzone, tylko je po prostu wiem – lecz uznałbym rzecz za udowodnioną lub przynajmniej prawdopodobną.
Tymczasem istnienia żadnego z powyższych obiektów/zjawisk nigdy nie potwierdzono na drodze powtarzalnej obserwacji. Jak by bowiem nie patrzeć, fundamentalne dla chrześcijan dzieło dowodzące istnienia Boga, Biblia, wydaje się równie wartościowym materiałem empirycznym, co Baśnie braci Grimm. Trudno przecenić wpływ jednego i drugiego zbioru podań na naszą kulturę, trzeba być jednak nieukiem lub wariatem, by którykolwiek traktować jako źródło wiedzy o fizyce, astronomii, genetyce czy historii Wszechświata. Prawa rządzące rzeczywistością są bezlitosne: gadający wąż w Raju i rozstępujące się Morze Czerwone są równie prawdopodobne, co wróżka zamieniająca Kopciuszka w seksbombę czy żywa babcia Czerwonego Kapturka wyciągnięta z rozprutego brzucha Wilka. Fakt, że o babci i wróżce nie powstają dziś summy teologiczne, a o parze Pierwszych Rodziców – i owszem, niczego tu nie rozstrzyga: bredzić sobie każdy może o czym chce. Tylko dlaczego, u licha, wymagać od innych, by po zaświadczenia, że w te brednie nie wierzą, latali do centrów promocji przesądów? Czy przedszkola i żłobki wydają druczki potwierdzające, że się nie wierzy w bajki o Królewnie Śnieżce, a kina – że nie jest się wyznawcą Shreka?
Bardzo podobają mi się humorystyczne porównania 🙂