Z okazji ogłoszenia, że referendum w Warszawie w sprawie odwołania HGW jednak się odbędzie, przyszło mi wypowiadać się na temat samej idei referendum (i kontroli obywateli nad politykami) w TVP Warszawa:

Program trwał tylko 10 minut, więc nie wszystko dało się powiedzieć. Nie zdążyłem na przykład na przykład powiedzieć o kontrolnej funkcji referendum. Polityk kontrolowany boi się wyborcy i dlatego pewnych rzeczy wbrew jego interesom nie zrobi. W Polsce to na ogół stoi na głowie: i tak przeciętnemu posłowi znacznie bardziej będzie zależało na tym, co myśli o nim szef jego partii, niż na tym, co o nim sądzą jego wyborcy – toż to od decyzji szefa zależy, czy w ogóle znajdzie się na liście i z jakim miejscem. Ba, nawet gdy na niego nikt nie zagłosuje, partia nie da mu zginąć z głodu. Natomiast podlizywanie się wyborcom za cenę utraty sympatii góry partyjnej to w Polsce polityczne samobójstwo – co z tego, żeśmy popularni, gdy żadna wiodąca siła z szansą na udział w podziale mandatów nie wpisze nas na listę?

Niektórzy politolodzy uważają, że obywatelom powinna wystarczyć możliwość pokazania politykowi czerwonej kartki raz na 4 lata. Zastanawiam się, czy mędrcy ci pochwaliliby prawo, które stwierdzałoby, że np. sanepid nie ma prawa kontrolować (czy już broń Boże zamykać) centrów produkcji i dystrybucji żywności: rzeźni, sklepów mięsnych, mleczarni, sklepów spożywczych, barów czy restauracji częściej niż raz na 4 lata. Chciałbym zobaczyć, jak chętnie stołowaliby się w takich przybytkach.

Nie dane mi było również odpowiedzieć dr. Bohdanowi Szklarskiemu w poruszonej przez niego kwestii demokracji deliberatywnej – którą domyślnie mamy w Polsce, a której niby nie mają w nękanych referendami Szwajcariach i Kaliforniach… Jako żywo, nie przypominam sobie, by decyzje o podwyżkach podatku VAT czy składek na ZUS były w Polsce podejmowane na skutek społecznych dyskusji. Nie, podejmują je politycy, przeważnie wbrew woli ludności, ba, często przy jej zdecydowanym sprzeciwie. Deliberacje w Sejmie bywają, a owszem, głównie jednak w tak palących każdego Polaka kwestiach, jak Smoleńsk, in vitro czy związki partnerskie. Naprawdę ważne decyzje, których konsekwencje słono kosztują płacącego podatki obywatela, politycy na ogół podejmują zgodnie, po cichu i bez większych dyskusji. A ubezwłasnowolniony obywatel nie ma tu nic do gadania – no, ostatecznie może sobie od czasu do czasu zadecydować, kto przez najbliższe cztery lata będzie go gnoił i okradał.

Referendum odwołujące (o innych w Polsce nie ma co marzyć) było jednym z nielicznych przejawów prawdziwej demokracji, z jakimi do tej pory Polak się stykał – nic więc dziwnego, że mimo ograniczeń frekwencyjnych tak chętnie z niego nad Wisłą korzystano. Teraz politycy, pod wodzą prezydenta, chcą Polakom tę możliwość odebrać. Kto wie, czy następne w kolejce nie będzie dożywotnie (a może i dziedziczne) piastowanie stanowiska posła, premiera czy prezydenta miasta. I nie śmiejcie się – prędzej czy później komuś w tracącej poparcie w sondażach Platformie ten pomysł przyjdzie do głowy.

Jeden komentarz

  1. Bardzo dobrze. Skoro mamy demokrację i ludzie wybierają swoich przedstawicieli do rządu czy jak w tym przypadku na urząd prezydenta miasta to również ci sami ludzi powinni mieć możliwość odwołania ich w przypadku gdy nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań.
    W USA jeszcze 2 lata temu wystarczyło zebrać 25 000 podpisów w 30 dni i prezydent musiał się zająć sprawą. Obecnie limit podniesiono do 150 000 podpisów ponieważ poszczególne stany chciały się oderwać od USA protestując przeciw polityce Baraka

Skomentuj Adrian Strójwąs Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *