W Rzeczpospolitej artykuł o uldze meldunkowej, z którego mimochodem dowiadujemy się, jak to urzędnicy skarbówki wprowadzają w błąd podatników, by skłonić ich – wbrew obowiązującemu prawu i wyrokom sądowym – do płacenia wyższych podatków:
Żona naszego czytelnika przez telefon dowiedziała się o tym, że będzie musiała zapłacić podatek dochodowy od sprzedanego kilka tygodni wcześniej mieszkania, które stanowiło wspólny majątek małżonków. I to już w kilka tygodni po zawiadomieniu urzędu skarbowego o przysługującym jej (wraz z mężem) prawie do zwolnienia z opodatkowania dochodów uzyskanych ze sprzedaży lokalu z powodu tzw. ulgi meldunkowej.
– Zadzwoniła do niej pani z urzędu skarbowego, która zatroskanym tonem powiadomiła ją o tym, że nie ma prawa do ulgi, skoro w mieszkaniu zameldowany był tylko mąż. I w związku z tym w zeznaniu za 2010 r. ma zapłacić podatek – opowiada czytelnik.
Jego telefon do urzędu nic nie dał.
– Usłyszałem, że jeśli mam wątpliwości, to powinienem wystąpić o interpretację przepisów. Tyle że ja nie mam żadnych wątpliwości. Bo przepisy mówią wyraźnie, że ulga przysługuje obojgu małżonkom.
„Przepisy” to art. 21 ust. 1 pkt 126 ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych w brzmieniu obowiązującym od 1 stycznia 2007 r. do 31 grudnia 2008 r., dotyczący osób, które w czasie jego obowiązywania nabyły nieruchomości. Artykuł przewidywał zwolnienie takich osób z podatku od dochodu ze sprzedaży lokalu, jeśli było się w nim zameldowanym co najmniej 12 miesięcy przed datą sprzedaży. Prawo do zwolnienia jest prawem nabytym przez ówczesnych właścicieli, z którego mogą korzystać do dziś – i chętnie to robią. Urzędy skarbowe nie lubią jednak patrzeć, jak koło nosa przechodzą im większe sumy legalnie niezapłaconych podatków, więc kombinują, jak mogą, by wymusić na obywatelu ich zapłacenie. Nawet wprowadzając go w błąd co do obowiązujących przepisów lub wydając decyzje pozostające z nimi w sprzeczności.
To ostatnie – jeśli podatnik ma jaką taką znajomość prawa podatkowego i zaczyna dochodzić swych praw w sądzie – zwykle kończy się dla fiskusa przegranym procesem. Jak wylicza autorka artykułu w Rzeczpospolitej, w ciągu ostatniego roku takie korzystne dla podatników orzeczenia wydały m.in. wojewódzkie sądy administracyjne w Warszawie, Poznaniu, Łodzi, Wrocławiu, Olsztynie i – aż trzy razy – WSA w Gdańsku (trochę nam to mówi o polityce informacyjnej pomorskiego fiskusa). Urzędy przegrywały – oczywiście również na koszt podatnika, bo kosztów sądowych oraz odszkodowań za złe decyzje i wprowadzające w błąd rady nie płacą z własnych kieszeni urzędnicy, tylko budżet państwa (czyli także Ty, Czytelniku).
To zresztą budzi zdziwienie, bo nie od dziś wiadomo, że pracownicy urzędów skarbowych dostają nagrody i premie, jeśli dzięki nim budżet państwa zarobi dodatkowe pieniądze. Dlaczego zatem mają nie płacić, jeśli budżet państwa traci?
Jeszcze większe zdziwienie budzi jednak fakt, że społeczeństwo – które obiektywnie nie jest niczym innym niż zbiorowością obywateli, z których większość płaci podatki – takie sytuacje pokornie znosi. Polski fiskus jest niemal podręcznikowym przykładem tego, jak system podatkowy nie powinien wyglądać: prawo jest skomplikowane, przepisy – miejscami sprzeczne, procedury – nieprzejrzyste. Decyzje podejmowane są arbitralnie przez urzędników, którzy wiedzą, że nawet jeśli straci na nich i obywatel, i państwo, i tak sami nie poniosą za nie żadnych negatywnych konsekwencji. Ludzie są tego tego wszystkiego w pełni świadomi: głośno oburzają się, czytając doniesienia o przekraczaniu przez urzędników swych uprawnień, cieszą się, gdy jakiś kolejny pokrzywdzony podatnik wygrywa proces z próbującym odebrać mu dorobek życia fiskusem, ba, sami spędzają mnóstwo czasu, energii i pieniędzy na kombinacje, dzięki którym nie oddadzą państwu jakiejś kolejnej części swojego majątku. Mimo to całego systemu ani myślą zmieniać.
Masochizm?
Bezsilność?
Wiem, że poprzedni wywód pozornie nie łączy się bezpośrednio z działaniem urzędów skarbowych, jestem jednak głęboko przekonany, że podobne patologie szybko by zniknęły, gdyby kontrolę nad działaniami tych instytucji sprawowali bezpośrednio obywatele (zresztą, pamiętajmy, że w USA kontrola dotyczy nie tylko procesu stanowienia ram prawnych – przeważnie nawet niższych rangą urzędników stanowych i lokalnych powołuje się tam i odwołuje w głosowaniu powszechnym), a nie wybierani raz na 4 lata z centralnie układanych list partyjnych politycy.
Jeśli większość obywateli w państwie demokratycznym jest wystarczająco zdeterminowana, by coś zmienić, nie są oni wcale bezsilni. Dowodem na to choćby batalie, jakie na przełomie XIX i XX wieku stoczyli w USA na poziomie stanowym tzw. progresywiści, dzięki którym w większości stanów obywatele mogą dziś bez udziału parlamentu przegłosowywać w referendum własne ustawy (na mapce poniżej – zielone), poprawki do konstytucji (żółte) lub ustawy i poprawki do konstytucji (niebieskie, jak widać najliczniejsza opcja):
http://en.wikipedia.org/wiki/File:I%26rmap.JPG
W większości niebieskich stanów (np. w Kalifornii) parlament nie może potem zmienić uchwalonego na drodze inicjatywy obywatelskiej i referendum prawa bez ponownej zgody obywateli w referendum. Ba, w tej samej Kalifornii żadna ustawa zmieniająca obciążenia podatkowe nie może wejść w życie bez pozytywnego wyniku w referendum.
Tylko że Kalifornijczycy nie dostali kontroli nad swoim rządem (która pozwala im np. w każdej chwili odwołać nawet gubernatora i sędziów stanowego Sądu Najwyższego) z nieba. Wszystko musieli sobie wywalczyć. Polecam lekturę na temat tego, jak to zrobili:
History of direct democracy in the United States
Ale czy przekroczenie uprawnień przez urzędnika państwowego skutkujące stratami finansowymi petenta nie jest właśnie przestępstwem?
Może zamiast jojczyć, biadolić i kwękać warto by pomyśleć o skierowaniu sprawy do prokuratury?
Jestem za i – gdybym był jedną z osób, które taką sprawę wygrały, lub choćby dostały nie do końca odpowiadające faktom informacje – pewnie bym do prokuratora poszedł. Inna rzecz, że w tym drugim przypadku wcale nie ma pewności, że nasza "przeciążona" prokuratora zajęłaby się sprawą, zwłaszcza że skoro miałem tyle rozumu lub znajomości prawa, że urzędnika nie posłuchałem, to de facto nie ma pokrzywdzonego.
Użeranie się z prokuraturą i sądami to nic przyjemnego dla obywatela. Poza tym jak w polskim sądzie chcesz mieć korzystny dla siebie wyrok to czasami musisz mieć dojścia a czasami wiedzieć, komu posmarować. Jakieś lepsze pomysły?
Musimy wreszcie wziąć sprawy w swoje ręce bo nas zajeżdżą…
http://www.demokracjabezposrednia.pl/
Musimy wreszcie wziąć sprawy w swoje ręce bo nas zajeżdżą… http://www.demokracjabezposrednia.pl/
Ha, świetny pomysł w naszym zmęczonym politykami kraju.
Panie Tomku. Serdeczni zapraszamy do nas. Będzie Pan mile zaskoczony.
Oj, chyba się skuszę 🙂
Jesteś pewny, że państwo cokolwiek traci na błędnych decyzjach urzędników? Za rozprawę sądową państwo płaci przecież samo sobie, pieniążki zostają w rodzinie. Oni już się wystarczająco dobrze zabezpieczyli, żeby wszystkie pieniądze spływały głównie do ich kieszeni. Nie ma grabi od siebie.
Przez "państwo, które traci" rozumiem nas, podatników. Jak sobie sami zapłacą, to nam nie oddadzą części podatków.